Bo mówił o Irlandii, rozwoju gospodarczym i cenach kurczaków, a powinien mówić o tym, że PiS zagraża demokracji, zionie nienawiścią i wszystkich podsłuchuje. Salonowe media, zirytowane nieskutecznością dotychczasowej kampanii PO i przerażone wizją samodzielnych rządów PiS, zaroiły się w ostatnich dniach od doradców wskazujących Tuskowi, co powinien – ba, co musi – teraz zrobić. Owe rady w największym skrócie da się streścić do żądania, by Tusk atakował Kaczyńskich według wzorca od dwóch lat realizowanego z zajadłością przez lewicowe media. Z jakiegoś powodu kawiarniani mędrcy nie chcą zauważyć, że ów atak nie tylko nic nie dał, ale wręcz podniósł popularność Kaczyńskiego w szerokich kręgach społeczeństwa.
Tymczasem lider PO, jak się wydaje, znalazł wreszcie metodę na PiS – być może poniewczasie, ale lepiej późno niż wcale. Można by sądzić, że lewicowe media będą uradowane. Czytając przez dwa lata histeryczne ataki lewicowo-liberalnych mediów na PiS i wszystkich, a zwłaszcza dziennikarzy, którzy nie zdeklarowali się jednoznacznie przeciwko prawicy, można było sądzić, że mediom tym chodzi głównie o odsunięcie Kaczyńskich od władzy i każdy, kto może tego dokonać, stanie się dla nich bohaterem.
Okazuje się, że to nie tak. Chodzi nie tylko o odsunięcie Kaczyńskich, ale o to, aby zostali oni odsunięci na rzecz LiD. Nie jakichś innych budowniczych IV Rzeczypospolitej, dla których PiS to partia, która mówiła rzeczy słuszne, tylko nieumiejętnie je realizowała. Nie jakichś tam miększych od nich prawicowców w sojuszu z pragmatycznym do bólu PSL. Chodzi konkretnie o koalicję PO – LiD, w której stare układy lewicy i zmasowany ogień wpływowych mediów szybko uczyniłyby PO stroną słabszą. Każda inna sytuacja jest dla salonu równie nie do przyjęcia jak dotychczasowa.