Z wycofaniem się z Iraku poszło ekipie Tuska wyjątkowo sprawnie. W wypadku "naprawczych" wizyt w Berlinie i Moskwie doszło do polepszenia retoryki, ale istotne zmiany nie nastąpiły.
Polska, zdejmując kwestię ośrodka wypędzeń z agendy sporów, nie uzyskała zbyt wiele – jedynie kilka obietnic co do wspólnych projektów historycznych. Co gorsza, dyplomacja Tuska nie jest konsekwentna. Jeśli po negocjacjach pod przewodnictwem Władysława Bartoszewskiego ogłoszono, że Polska nie będzie brała udziału w projektowaniu widocznego znaku – to dziwią obecnie spekulacje na temat desygnowania przez Polskę jakiegoś naukowca do prac w tym zespole. Niewiele konkretów przyniosła też wizyta premiera w Rosji. Wzajemne ukłony nie zmieniły strategicznych różnic w interesach naszych krajów, co uwypukliły niedawne deklaracje Putina o rosyjskich rakietach wycelowanych w Polskę.
Tusk wyraźnie zepchnął na dalszy plan relacje Polski z Ukrainą i państwami bałtyckimi. To wyraźne odejście od wcześniejszej polityki naszego kraju, która dbała o żywe relacje z krajami zagrożonymi rosyjskimi ambicjami neoimperialnymi.
Pamiętać też warto, że sto dni nowej polityki zagranicznej było syntezą osobistych ambicji premiera Tuska, specjalnej pozycji prof. Bartoszewskiego w kwestiach niemieckich i wreszcie wysiłków Radosława Sikorskiego, by wypracować sobie własną, wyrazistą pozycję w tym tercecie. Czas pokaże, czy "polityka uśmiechów" jest powrotem ku polityce "brania tego, co inni nam dają" z epoki Kwaśniewskiego – gwarantującej spokój, ale mało ambitnej, czy też wybije się jeszcze na oryginalność.