Przeglądam sobie rozmaite wystąpienia Baracka Obamy, zdaniem licznych komentatorów, już pewniaka do Białego Domu, i mimo afrykańskiej powierzchowności z każdym poznanym zdaniem wydaje mi się ten polityk bardziej znajomy.
Barack Obama na każdym kroku zapowiada zmianę. Jaką zmianę? Wielką i znaczącą. Taką, która zmieni. Co zmieni? Wszystko zmieni. Wszystko będzie inaczej. A konkretnie? – szukam odpowiedzi. A konkretnie, pojawi się nadzieja. Nadzieja, która ożywi wszystkich i zmieni Amerykę, bo Ameryka zasługuje na nadzieję, bo z nadzieją będzie lepsza.
Tylko żeby była lepsza, to potrzeba nadziei na zmianę. I właśnie tę zmianę i rządy nadziei wnosi kandydat, ku entuzjazmowi dziennikarzy amerykańskich mediów oraz milionów wyborców. Wyborców zachwyconych tym, że kandydat jest młody, energiczny, nowy, mówi innym językiem, słowem, nie jest podobny do Busha. A skoro taki jest, to kto by go pytał, co właściwie zamierza, kiedy obejmie władzę nad największą potęgą świata. Nachodzi mnie straszna myśl, że może Amerykanie nie są wcale głupi, że o to nie pytają. Że dobrze wiedzą, iż cokolwiek by Obama zamierzał, nie ma to znaczenia. Że maszyneria imperium kręci się sama i potoczy się i tak, dokąd będzie chciała, dokąd ją skierują skryci przed wzrokiem ogółu fachowcy. A prezydent ma tylko zabawić naród ładnym gadaniem.
Jeśli tak, to Amerykanie jako obywatele starej, dojrzałej demokracji, mają nad nami przewagę – u nas przynajmniej przed ostatnimi wyborami niektórzy mieli jakieś złudzenia. Co nie zmienia faktu, że jeśli USA faktycznie wybiorą sobie Obamę na prezydenta, to powinny nam grubo zapłacić za licencję.