Pozostawmy na boku tych, którzy podnoszą tę sprawę, szukając kolejnego kija, aby walnąć w prezydenta Kaczyńskiego i raz jeszcze zaatakować go za brak podpisu pod traktatem lizbońskim. Podpis ten i tak nie wprowadziłby go w życie, a umowa ta nie tworzy wspólnej polityki zagranicznej UE. Wyobraźmy sobie jednak, że polityka taka została przyjęta. Czy gwarantowałaby bardziej zdecydowaną postawę Unii wobec Rosji czy wręcz odwrotnie?
Weźmy pod uwagę prorosyjskie tendencje w Niemczech, tradycyjną filorosyjskość Francji, a także antyamerykanizm elit europejskich, który owocuje niechęcią do potępienia konkurentów USA. Wszystko to mogłoby się przełożyć na dużo bardziej kapitulancką postawę scentralizowanej Unii wobec Moskwy. W Europie stosującej bardziej demokratyczne metody podejmowania decyzji przewaga ludnościowa zaczęłaby dominować, a rola największych by wzrosła.
Dziś UE musi się liczyć z krajami małymi, które, jak Irlandia, zablokować mogą nawet rozpędzoną maszynerię unijną. W obecnej Europie sojusz niedużych państw Europy Środkowo-Wschodniej może odegrać pewną rolę. Ta Europa jest domeną uzgadniania, tworzenia zwykle doraźnych koalicji i w tym stanie wspólne wystąpienie państw bałtyckich i Polski ma znaczenie, zwłaszcza że mogą one przyciągnąć do siebie inne kraje, związane z nimi interesami czy sentymentami. Takie działania jak wystąpienie w Tbilisi głów kilku państw Unii od momentu powołania przez UE ministra spraw zagranicznych nie byłoby nawet możliwe.
Odgórne tworzenie unijnych władz nie rozwiąże problemów Europy. Te problemy są głębsze, a tchórzliwa reakcja Unii na rosyjską agresję ilustruje je dobitnie. Narzucanie kolejnych stopni administracyjnej integracji może je tylko pogłębić.
Skomentuj na blog.rp.pl/wildstein