Faktem jest też, że w Polsce jest coraz mniej dzieci, nic więc dziwnego, że samorządy myślą o likwidacji części szkół, ponieważ nie stać ich na utrzymywanie tych placówek, do których uczęszcza tylko kilkoro maluchów.
Problem polega jednak na tym, że niektóre oszczędności poczynione dziś mogą w przyszłości przynieść niewspółmierne problemy. Bo to nie rachunek ekonomiczny powinien być podstawą zmiany sieci szkół w kraju. Głównym uzasadnieniem powinno być to samo, co leży u podstaw istnienia publicznego systemu szkolnictwa w Polsce – równość szans edukacyjnych.
Oszczędności czy racjonalizacja wydatków nie mogą odbywać się po prostu kosztem dostępu do szkół. Tym bardziej że najwięcej likwiduje się właśnie szkół podstawowych. Młodzież licealna – zgodnie ze swymi planami życiowymi – może dojeżdżać samodzielnie do szkół lepszych czy dalej położonych. Sześciolatki, które od przyszłego roku obowiązkowo pójdą do szkół – absolutnie nie.
Likwidowanie szkół zresztą, zamiast rozwiązywać kłopoty, często przysparza nowych. Dzieci z likwidowanych placówek wszak trafiają do zatłoczonych klas w innych szkołach. W efekcie te szkoły, które nie są likwidowane, będą uczyć gorzej niż dotychczas. Bo nie ulega wątpliwości, że – niezależnie od starań i talentów pedagogów – jakość nauczania w trzydziestoosobowej grupie musi być gorsza niż w klasie o połowę mniej licznej.
I na koniec – warto pomyśleć o przyszłości. Nie tak dawno, gdy spadała liczba małych dzieci, masowo likwidowano przedszkola. Teraz, kiedy dzieci rodzi się więcej, przedszkoli brakuje, ich sieć nie jest w stanie nadążyć za zmianami demograficznymi. To samo może się stać za kilka lat, gdy się okaże, że kolejne wyże nie mają gdzie się uczyć, bo w czasie niżu zlikwidowano placówki. A szkołę znacznie łatwiej zlikwidować, niż ją założyć.