Dokładnie tak samo jak na początku kryzysu refundacyjnego, czyli na przełomie roku, gdy wiadomo już było, że medycy od wielu tygodni sygnalizują problemy, rząd do ostatniej chwili zapewnia, że pacjenci są bezpieczni. Dopiero kilkadziesiąt godzin przed planowanym wybuchem buntu siada z organizacjami lekarskim do stołu negocjacyjnego. Więc znów dochodzi do protestu.
Zdumiewa również to, że przez cały czas nie zmienił się przedmiot sporu, czyli finansowe kary dla lekarzy za wypisanie recepty niezgodnej z zasadami refundacji. Pół roku temu rząd przyznał medykom rację i w trybie ekspresowym znowelizował ustawę refundacyjną. Kary zniknęły. Nie sposób zrozumieć, dlaczego teraz Narodowy Fundusz Zdrowia te same kary wprowadził do umów indywidualnie podpisywanych z lekarzami.
Trudno oczywiście jednoznacznie przesądzić, czy rację mają lekarze, czy resort zdrowia i NFZ. Ministerstwo i Fundusz dbają o to, by pieniądze nie wyciekały z systemu opieki zdrowotnej. Równocześnie odpowiadają za to, by pacjentom świadczono usługi na najwyższym poziomie.
Z drugiej jednak strony trudno lekarza zmienić w urzędnika, który ma być odpowiedzialny za decydowanie, komu refundacja przysługuje, a komu nie. Medyk ma znaleźć i wpisać najlepszy i najtańszy lek, który poprawi stan zdrowia pacjenta. Dlatego zrozumiała jest obawa lekarzy. Nie chcą być oni zdani na arbitralne decyzje urzędników NFZ w sytuacji gdy nie istnieją obiektywne kryteria, które leki i w jakich sytuacjach mogą być refundowane, a które nie.
Obawy lekarzy nie były chyba zupełnie bezzasadne, skoro minister zdrowia Bartosz Arłukowicz prosił pół roku temu Sejm o usunięcie z ustawy kar dla medyków. Cóż takiego zmieniło się w tym czasie? I dlaczego - to pytanie trzeba skierować do lekarzy znów pacjenci stają się zakładnikami sporu o pieniądze?