Badanie takie byłoby pożądane na początku wdrażania reformy obniżającej wiek edukacji szkolnej z 7 do 6 lat, czyli w 2008 roku. I aż dziw bierze, że MEN go wtedy nie zamówiło, zwłaszcza że opór przed posyłaniem sześciolatków do szkół był ogromny. Teraz, gdy reforma jest już prawie na ukończeniu, bo począwszy od stycznia 2014 roku wszystkie sześciolatki mają być objęte obowiązkiem szkolnym, jest to już trochę musztarda po obiedzie.
Co się bowiem stanie, gdyby się okazało, że wcześniejsza edukacja ma fatalny wpływ na rozwój małych dzieci? Czy rząd zrezygnuje z reformy? A jeżeli tak, to kto zadość uczyni tym dzieciakom, które już rozpoczęły edukację w wieku sześciu lat i odniosły z tego powodu niepowetowane szkody?
Prawdopodobnie są to pytania retoryczne, bo zanim jeszcze rząd Donalda Tuska postanowił zreformować system edukacji, niejeden sześciolatek poszedł wcześniej do szkoły i trwałego uszczerbku z tego powodu nie doznał. Trudno zresztą uwierzyć, że MEN pozwoliło sobie na eksperyment na kilku pokoleniach sześciolatków, nie mając żadnej wiedzy, jak wcześniejsze rozpoczynanie edukacji wpłynie na dzieci.
Przy tej okazji pojawia się jednak inne pytanie: dlaczego z badania Instytutu Badań Edukacyjnych wykluczono dzieci z trwałymi problemami zdrowotnymi, a także te z opinią o potrzebie wczesnego wspomagania rozwoju, czyli np. wymagających pomocy logopedy. One również podlegają obowiązkowi szkolnemu i na nie również wcześniejsze rozpoczęcie edukacji może mieć zły wpływ.
Instytut tłumaczy, że takie dzieci wymagają odrębnego podejścia przy badaniu i innych narzędzi diagnostycznych, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że taka selekcja nie bardzo odpowiada deklarowanej rzetelności badania i danych, które się w ten sposób pozyska.
Można powiedzieć, że lepiej późno się dowiedzieć, jak obniżenie wieku edukacji wpłynie na dzieci, niż nie wiedzieć tego wcale. Jednocześnie chyba można było znaleźć sensowniejszy sposób na wydanie 4 mln złotych.