Wręcz przeciwnie – ten jedyny kraj środkowej Europy, który w swojej historii zaznał prawdziwej demokracji, zyskał opinię ojczyzny ludzi rozsądnych, unikających ideologiczno-politycznych ekstremizmów i szanujących odmienność.
Takich Czechów widzieliśmy przed wyborami prezydenckimi, do których stanął wytatuowany od stóp do głów artysta, aktorka, książę mówiący po niemiecku lepiej niż po czesku i pobożny Żyd. Mało brakowało, a byłby wśród nich senator pół-Japończyk. Każdy z tych kandydatów mógłby chyba mieć problemy w Polsce, na Węgrzech czy na Słowacji.
O tym, że pozory jednak mylą, można się było przekonać już w drugiej turze wyborów, kiedy Karel Schwarzenberg stał się przedmiotem zaskakującej nagonki, głównie jako podejrzany Niemiec (na dodatek katolik), a do rangi głównego problemu urosły dekrety Benesza, które skrytykował. Niewidziane od dawna w głównym nurcie praskiej polityki antyniemieckie wzmożenie – i jego szeroka akceptacja – przypomniało mniej przyjazne oblicze czeskiego społeczeństwa. To w czeskich miastach budowano mury oddzielające cygańskie dzielnice od „białych". To czescy kibice krzyczeli: „małpy!" na widok czarnoskórych piłkarzy. Nawet Słowacy narzekają, że bywają niekiedy traktowani z góry.
Do kategorii nieszczególnie lubianych zaliczają się także Polacy na Zaolziu. Szczerze powiedziawszy, z powodu skomplikowanej historii tego terenu nigdy nie byli ulubieńcami Czechów, ale z czasem zostali zaakceptowani jako nikomu niewadzący sąsiedzi. Dlaczego więc dziś komuś przeszkadzają polskojęzyczne tablice, dlaczego ktoś pisze donosy na polskich aktywistów i wyraża niezadowolenie z publicznego używania polskiego w ledwie kilku gminach, gdzie mieszka polska mniejszość?
Może to – jak zwykle – kryzys wywołuje demony nacjonalizmu? A może fakt, że w Unii Europejskiej mniejszości zaczynają poważnie domagać się swoich praw, które wcześniej były na ogół martwą literą?