Nasz sąsiad, uwiedziony europejskim marzeniem, wszedł w otwarty konflikt z Rosją, tracąc Krym i część Donbasu, a jego gospodarka znalazła się na skraju bankructwa.
Ale też w czasie tego konfliktu wykuł się świadomy naród. Jego przywódca Petro Poroszenko stanął wczoraj przed polskim parlamentem pełen determinacji i moralnej siły. Starczyło mu odwagi, aby przyznać, że jego kraj stracił dwie dekady niepodległości i że ponosi winę za rzeź na Wołyniu. Mimo presji Moskwy i niechęci zachodniej Europy zapowiedział walkę o przyjęcie Ukrainy do NATO. I obiecał, że odzyska Krym.
Polska polityka wschodnia nie okazała się jednak dla Kijowa na tyle atrakcyjna, aby do końca chciał związać z nią swój los. Już od wielu miesięcy nasz kraj nie bierze udziału w rozmowach Poroszenki z Kremlem o przyszłości Ukrainy; to zadanie prezydent wolał powierzyć Niemcom i Francji. Powód jest prosty: konflikt zrodzony przez pomysł stowarzyszenia Ukrainy z Unią przybrał rozmiary, których nikt nie przewidział. Kryzys finansowy może doprowadzić do chaosu w Rosji, konflikt w Donbasie – do otwartej wojny. A to już wyzwania dla państw najcięższej wagi, którym Polska nie jest. Poroszenko zapewne szczerze podziwia nasz kraj. Ale też dobrze wie, do której ligi on należy.