Późna jesień i zima w naszej części Europy to sezon na wiatr. Pewnie dlatego w Niemczech, gdzie aż 47 proc. energii pochodzi ze źródeł odnawialnych, cena za prąd była w porywach dwa razy niższa niż w Polsce. Pracowały po prostu turbiny wiatrowe, zastępując bloki energetyki węglowej. Za to my nad Wisłą, mimo że w tym samym sezonie wieje najmocniej w skali roku (średnia prędkość wiatru 3,76 metra na sekundę), spalamy deficytowy węgiel, który jest – jak wiadomo – coraz droższy, coraz trudniejszy do kupienia i coraz gorzej postrzegany jako fundament systemów energetycznych.
Czy mogło być inaczej? Z pewnością. Dynamicznie rozwijającą się w Polsce energetykę wiatrową (od 2000 do 2016 r. wzrost rocznej mocy nastąpił od zera do 6000 MW) zatrzymała tzw. ustawa antywiatrakowa, zwana inaczej ustawą 10H. Nałożyła surowe limity odległościowe dotyczące lokalizacji turbin w okolicach, gdzie znajdują się ludzkie siedziby, i praktycznie zatrzymała rozwój tej dziedziny odnawialnych źródeł energii. Bez wątpienia była efektem lobbingu przemysłu wydobywczego, dla którego racją przetrwania były inwestycje w energetykę węglową. Z tym lobby związała się część polityków rządzącej prawicy i do dziś zajadle gra tę samą grę.
Czytaj więcej
Rządowy projekt nowelizacji ustawy o inwestycjach w zakresie elektrowni wiatrowych, zakładający zniesienie zasady odległościowej, czyli zakazu lokowania elektrowni w promieniu wyznaczonym przez odległość równą dziesięciokrotności całkowitej wysokości projektowanej elektrowni wiatrowej do zabudowy mieszkaniowej, został skierowany do prac w sejmowej Komisji do Spraw Energii, Klimatu i Aktywów Państwowych oraz Komisji Samorządu Terytorialnego i Polityki Regionalnej.
Przy okazji – to bardziej hipoteza niż pewnik – rządzący mieli w planie bankructwo niemieckich firm inwestujących w wiatraki i przejęcie biznesu przez polskie firmy energetyczne. Plany pokrzyżowała jednak geopolityka. Wojna w Ukrainie obnażyła brutalną prawdę, że w Polsce spalamy węgiel nie nasz, ale ze Wschodu, a sankcje zakazujące importu z tego kierunku zmusiły polskich polityków do desperackiego kupowania węgla w szerokim świecie. Na dłuższą metę jest to jednak bez sensu. To jakby upierać się, że koszenie pszenicy sierpem jest efektywniejsze od pracy kombajnu zbożowego. Stąd pospieszne decyzje polskiego rządu dotyczące energetyki jądrowej czy odmrożenie przez marszałek Elżbietę Witek projektu zmian w ustawie antywiatrakowej. Ręce aż same składają się do braw. Tym bardziej że polscy giganci, jak choćby Orlen, o energetyce wiatrowej mówią z entuzjazmem.
Fajnie, że się zmienia, można skonkludować ostatnie zmiany. Szkoda tylko tych lat, kiedy poprzez inwestycje mogliśmy się przygotować do trudnych czasów. I elektoratu prawicy, który dotąd pouczany przez partyjnych koryfeuszy, że od wiatraków krowy tracą mleko, ludziom trzęsą się ręce, a chłopy się wieszają, będzie musiał zrozumieć, że to nieprawda. A ciężka i bolesna będzie to robota. Cóż, co zasiejesz, to i zbierać będziesz – jak mówi stare przysłowie.