Wiadomo, i powtarzają to nie tylko eksperci, ale nawet po cichu politycy PiS, że przesunięcie granic okręgów wyborczych jeszcze przed wyborami samorządowymi jest właściwie niemożliwe do przeprowadzenia. Największa operacja logistyczna dotyczy zresztą nie samych okręgów, ale – jak mówi szef PKW, sędzia Wojciech Hermeliński – odejścia od sędziowskiego systemu organizacji wyborów na rzecz „systemu partyjno-rządowego". Ma się tak stać po zastąpieniu sędziów na stanowiskach komisarzy wyborczych przez partyjnych nominatów. Wymiana 400 komisarzy ma nastąpić w ciągu zaledwie dwóch miesięcy. Dr Jarosław Flis wyliczył na łamach „Rzeczpospolitej", że daje to 84 minuty na jednego komisarza.
W kuluarach Sejmu mówi się jednak o tym, że PiS wcale nie będzie się upierał przy tym, by wprowadzić nowe okręgi i komisarzy przed wyborami samorządowymi. Stawką są bowiem wybory parlamentarne, które miałyby być organizowane już przez nową komisję wyborczą i nowych komisarzy. Głosowanie na władze samorządowe będzie jednak poligonem doświadczalnym nowych rozwiązań.
Jedyne, co w tej sytuacji może zrobić opozycja, to mylić tropy. Jeśli prawdą jest, że PiS przycina ordynację do swoich potrzeb, to strategiczną informacją dla rządzących jest, ile będzie list w wyborach do sejmików i ilu wspólnych mocnych kandydatów na wójtów, burmistrzów i prezydentów miast zgłosi opozycja. To kluczowe dane do stworzenia np. nowych okręgów wyborczych. Im dłużej trwa dogadywanie się opozycji, tym bardziej będą się ślimaczyć zmiany w ordynacji. A im bardziej będą się ślimaczyć, tym bardziej prawdopodobne jest, że nie wejdą w życie przed wyborami lokalnymi.
Czeka nas więc ze strony opozycji klasyczna gra na czas, a z drugiej strony przedłużające się podejmowanie kluczowych decyzji przez partię rządzącą.