Oczywiście wszyscy zdawali sobie sprawę, że kulomiot – triumfator z sierpnia – przegrał esemesowy finisz z narciarką, bo ona wygrywa dziś.
Nazajutrz pani Justyna dostarczyła kolejnych argumentów tym, którzy uważają, że jest największą gwiazdą polskiego sportu, prawowitą następczynią Adama Małysza przez lata organizującego rodakom zimowe teleweekendy. Czwarty z rzędu triumf w Tour de Ski to wyczyn niezwykły i wcale nie umniejsza go brak Marit Bjoergen. Nieobecność Norweżki przy podbiegu pod Alpe Cermis to jej problem, a nie nasz. Na przełomie lutego i marca w tym samym Val di Fiemme okaże się, kto będzie mocniejszy w mistrzostwach świata, najważniejszej imprezie tego sezonu. Dopiero wtedy przyjdzie też czas na ocenę, kto dokonał lepszych wyborów.
Justyna Kowalczyk w jednym z wywiadów dla „Rz" nazwała siebie kilka lat temu „twardą babą spod Turbacza" i ta definicja nie przestaje być aktualna. Przybywa zwycięstw i sponsorów, ale znak firmowy pozostaje ten sam: to kult pracy i organizacji. Ten sam od lat trener, znakomici fachowcy od przygotowania nart, przemyślany program przygotowań – taka jest recepta na sukces.
Przez lata baliśmy się, że po Małyszu w skokach wrócimy do starych dekoracji, ale na szczęście nie wróciliśmy. Kamil Stoch jest w światowej czołówce, młodsi od niego skaczą coraz lepiej, dowodzi wszystkim polski trener, i zabawa trwa w najlepsze. Medale mistrzostw świata w marcu i olimpijskie podium w Soczi za rok są jak najbardziej realne.
W biegach dziś jest tak, jak długo było w skokach przy Małyszu – gwiazda i za nią próżnia. To się powinno zmienić, tym bardziej że biegi narciarskie to sport potencjalnie masowy, czego o skokach powiedzieć nie można. Team Justyny powinien być tym samym, czym był team Adama – początkiem profesjonalizmu na każdym poziomie.