Potem stał się zbrojnym powstaniem, a od wielu miesięcy jest już wojną domową, w której zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi.
I tych ofiar będzie więcej. Rozlewu krwi na pewno nie powstrzyma dzisiejsze wystąpienie do narodu dyktatora Baszara Asada. Raczej brzmiało jak wezwanie zwolenników do zadania silniejszego ciosu przeciwnikowi. Trudno więc się spodziewać, by odpowiedź była pokojowa. Ta wojna nie może się skończyć okrągłym stołem, przy którym będzie siedział Asad. Nie widzi go przy tym stole nawet najbardziej umiarkowana opozycja, nic w tym zresztą dziwnego – odejście dyktatora to pierwszy postulat rewolucji, a wojna go tylko umocniła. Baszar Asad dał do zrozumienia, że z opozycją nie zamierza rozmawiać, bo to sługusy Zachodu albo Al-Kaidy, zdrajcy ojczyzny, kryminaliści i terroryści.
Ta wojna może się natomiast skończyć albo podziałem Syrii, albo zwycięstwem skrajnych fundamentalistów, najlepiej sobie radzących na froncie. Albo nie skończyć się jeszcze bardzo długo. Wszystkie te warianty są niedobre, nie tylko dla Syryjczyków. Spędzają także sen z powiek politykom Zachodu, Syria leży w zbyt ważnym miejscu – w pobliżu Izraela, Iraku i Iranu. Te trzy „I" mówią wiele o problemach, które się mogą jeszcze pojawić.
Wariant pozytywny też istnieje, jest nawet popierany przez Zachód: przyszła Syria władana przez umiarkowaną część opozycji i bez Baszara Asada, ale z wieloma jego urzędnikami i zwłaszcza wojskowymi. Z akceptowalnej opozycji wyłączono skrajnych fundamentalistów spod czarnej flagi, na których Zachód patrzy, to wyjątkowe, podobnie jak Asad, jak na terrorystów. Ten wariant nie należy niestety do najbardziej prawdopodobnych.
Im dłużej konflikt trwa, tym bardziej wpływowi są radykałowie. Im dłużej to trwa, tym straszniejsza będzie zemsta na zwolennikach Baszara Asada, gdy on wreszcie padnie.