Minionej niedzieli było jednak wyjątkowo. Kolejny maraton pozamykał wszystkie ulice wokół dzielnicy, w której mam pecha zamieszkiwać. Pierwszy raz aż tak konsekwentnie. W kolejce samochodów próbujących się wydostać na ulicę Gagarina, które uwięzione dyszały i warczały, wśród klnących na czym świat stoi kierowców, usiłowałem się dowiedzieć od policjantów, kiedy i jak będziemy mogli się wydostać, zwłaszcza że ulica Czerniakowska od naszej strony również była zamknięta na głucho.
Słuchając uspokajających wyjaśnień, że możliwość taka pojawi się już za dwie godziny, ale że trzeba będzie podjechać z innej strony, mogliśmy podziwiać pozdrawiających nas biegaczy. Kierowcy spluwali. Cudem zawróciłem i dostałem się na Iwicką, gdzie zatrzymujący mnie policjanci wytłumaczyli, że są od zapewnienia opieki biegaczom, a nie kierowcom, ale, powodowani dobrą wolą, spróbują nas przepuścić. Wydostać się było już nie sposób.
Nadzieja zaświtała, gdy za pół godziny za peletonem w odległości paru minut wlekło się już tylko kilku maruderów. Mogliby nawet przejść chodnikiem, ale na nasze monity stróże prawa wzruszali ramionami. Rozkaz to rozkaz.
Obok lekarz tłumaczył przez telefon, dlaczego ciągle nie ma go na dyżurze, a rodzice z małym dzieckiem apelowali o coś rozpaczliwie. Nad kierowcami, którzy, grzejąc silniki, usiłowali nie przegapić żadnej szansy, formował się całun spalin.
Miałem szczęście. Spóźniłem się tylko godzinę. Kiedy wracałem do domu wczesnym popołudniem, tylko raz w ostatnim momencie zamknięto przede mną ulicę. Było zaledwie parę stłuczek. Inni mieli mniej szczęścia. Media odtrąbiły sukces maratonu, czyli zdrowego stylu życia w Warszawie.Stolica dla biegaczy! wzywali ekologowie.