Jest dla niego nieustającym zagrożeniem. Dlatego potentaci biznesu, którzy swoją fortunę zdobyli dzięki wolnemu rynkowi, chętnie ograniczyliby konkurencję, aby już na zawsze zagwarantować swoją pozycję, najlepiej pozycję monopolisty.
A potentaci w sferze idei? Czy nie zachowują się podobnie? W Polsce przykładem takiego działania jest "Gazeta Wyborcza", a zwłaszcza jej demiurg Adam Michnik. Stan rzeczy, w którym to sąd rozstrzyga trafność publicystycznego wywodu i karze za jego zdaniem niewłaściwą interpretację, jest równie absurdalny, co niebezpieczny. Stanowi zasadnicze naruszenie wolności słowa. Wydaje się, że powinien to rozumieć każdy dziennikarz. To jednak metodą sądowych procesów Adam Michnik usiłuje zamknąć usta swoim krytykom. Zdaje sobie sprawę, że w obecnym stanie rzeczy taka praktyka nie może się obrócić przeciw niemu. Wierzy, że tak będzie zawsze.
Znamienne, że zawsze liczyć może na stronników, którzy wiedzą, że w pierwszym rzędzie muszą go bronić. Jeśli mają do wyboru prawdę lub Michnika, zawsze wybiorą Michnika. Oto Wojciech Sadurski, liberał, który za wolność słowa dałby się posiekać, popiera zamykanie ust krytykom redaktora "Wyborczej". W konfrontacji między ideą a środowiskiem zawsze wybierze środowisko.
W "Rzeczpospolitej" pojawił się list w obronie wolności słowa. Odnosił się on do wyroku na autora tekstu publicystycznego Andrzeja Zybertowicza. Pozywającym był Michnik. Sygnatariusze nie zajmowali się nim jednak, ale niezwykle niebezpieczną praktyką sądu, który rości sobie prawo do decyzji, jakie interpretacje są w publicystyce dopuszczalne. List wywołał reakcję, w której krytycy listu bronią... Michnika. Potwierdzają więc, że ta praktyka sądowa funkcjonuje jako Michnik lex. Prawo, za pomocą którego możni skutecznie zamykają usta swoim krytykom.
[link=http://www.rp.pl/artykul/222970.html]List otwarty w obronie wolności słowa[/link] - możesz wyrazić swoje poparcie