Wówczas słuszna była teza, że cierpią oni w samotności. Bo nikt w bogatej Europie się nie interesuje, że gdzieś tam w Afryce czy na Bliskim Wschodzie rządowe wojska bombardują kościoły w czasie niedzielnej mszy świętej albo miejscowy sąd wymierza karę kilkuset batów za wspominanie na lekcji o Biblii.
W wielu krajach na świecie chrześcijanie nadal cierpią, nadal ryzykują życie. I wciąż muszą podejmować decyzję: pozostać w domu przodków, w ojczyźnie czy wyemigrować. Zapewne wielu z nich nadal czuje, że cierpią w samotności.
O ich cierpieniach wspomina się jednak więcej niż kilka lat temu. Oczywiście, nie jest to ulubiony temat europejskich polityków czy lewicowych elit, ale powoli wychodzi z niszy. Choćby przy okazji omawiania skutków zachodniej interwencji w Iraku, po której dziesiątki tysięcy tamtejszych chrześcijan uciekło z ojczyzny.
Co zrobić, by pomóc w wychodzeniu tego tematu z niszy? Nie można liczyć na to, że najbardziej wpływowe w kształtowaniu europejskiej opinii publicznej środowiska liberalne będą wspierały mniejszość chrześcijańską dlatego, że jest chrześcijańska. Nie czują z nią przecież powiązań religijnych, kulturowych, cywilizacyjnych, często się cieszą, że Europa ma coraz mniej wspólnego ze swoim religijnym dziedzictwem.
Ale powinny ją wspierać, jeżeli chcą być konsekwentne w głoszonej trosce o wszelkich prześladowanych, słabszych, niszczonych. Trochę niezręcznie krzyczeć o wielorybach i pandach, milcząc o ludziach wierzących w Chrystusa.