Z punktu widzenia procesu demokratycznego nie jest to samo w sobie złe. Bo dlaczego zwycięstwo jednej z wielkich partii, jeśli nie jest związane z wyborczymi fałszerstwami, samo w sobie miałoby być czymś gorszym niż zwycięstwo drugiego wielkiego ugrupowania?
Tyle teorii. Natomiast w polskiej praktyce rozważane zmiany odegrałyby niestety bardzo negatywną rolę. Bo w naszym kraju nieuchronnie podważyłyby zaufanie do samego procesu demokratycznego. Właściwie powinienem napisać: podważyłyby jeszcze bardziej, bo niestety zaufanie to już jest podważone. Społeczny poziom nieufności wobec wyborów jest spory, liczący się politycy potrafią sugerować, że ich rezultaty podane przez PKW nie są bynajmniej oczywiste. Jeszcze kilka miesięcy temu furorę robiło rzekome zdemaskowanie możliwości sfałszowania wyników polskich wyborów przez Rosjan (sprawa „rosyjskich serwerów" PKW)...
Tego rodzaju poglądy podziela zauważalny odsetek Polaków. Co oczywiście nie świadczy o prawdziwości takich intuicji (ja osobiście nie uważam ich za słuszne), mówi natomiast wiele o ostrości wewnątrzpolskich podziałów i powodowanego przez nie odrzucania państwa – jako nie swojego i niewiarygodnego – przez spore grupy wyborców.
Nie trzeba być szczególnie bystrym, by przewidzieć, co w kontekście tych nastrojów przyniosłoby wprowadzenie proponowanych przepisów. Głosowanie korespondencyjne (które nb. w putinowskiej Rosji jest procedurą naprawdę używaną do fałszowania wyników) i głosowanie dwudniowe nieuchronnie jeszcze bardziej upowszechnią teorię o nagminnym fałszowaniu wyborów. Na korzyść partii establishmentu, czyli PO, oraz współrządzącego PSL. Banałem jest stwierdzenie, że nie służyłoby to Polsce.
Banalne jest również stwierdzenie, że inna proponowana zmiana, czyli zakaz prowadzenia kampanii billboardowej, powodowałby wyborczą nierównowagę na korzyść partii lubianych przez media – czyli znów przede wszystkim Platformy.