Wiemy już, że choć baronessa Ashton formalnie spełniła prośbę ministra Sikorskiego, by w trakcie szczytu Unia – Rosja poruszyć sprawę smoleńskiego wraku, to uczyniła to tylko „w trakcie kontaktów na marginesie szczytu". Innymi słowy – rosyjscy rozmówcy raczej nie odnieśli wrażenia, by kwestia szczątków tupolewa stała się w relacjach Moskwy z Brukselą czymś istotnym. Czy znaczy to, że inicjatywa szefa MSZ była niesłuszna?
Była słuszna, ale spóźniona i połowiczna. Aby była skuteczna, powinna być podjęta wcześniej. Nasi brukselscy partnerzy powinni mieć trochę czasu, by oswoić się z nową sytuacją (dotąd byli utrzymywani w przekonaniu, iż Moskwa współpracuje w tej sprawie z Polską bez zgrzytów). Powinni też poczuć, że Warszawie naprawdę zależy na unijnej interwencji. Odosobniona i nagła inicjatywa Sikorskiego nie spełniała tych warunków.
Jednak uczestnicy trwającego w Polsce festiwalu potępiania ministra atakują go nie za działanie niekonsekwentne i improwizowane, tylko za to, że w ogóle je podjął.
Celują w tym politycy lewicy, a także... PO (Hanna Gronkiewicz-Waltz, krytykująca szefa MSZ za to, iż prosząc o pomoc Unię, „przyznaje się do bezsilności") i dziennikarscy celebryci.
Do tych ostatnich dołączyli w piątek Tomasz Lis, Wiesław Władyka i Jacek Żakowski. Pierwszy orzekł, że Sikorski chce zrehabilitować się w oczach „środowisk patriotycznych, które uważają go za renegata". Dlatego zwrócił się do lady Ashton, „nobilitując tym samym wzmożenie wrakowo-zamachowo-smoleńskie". Drugi powiedział, że nie rozumie kroku szefa MSZ, bo przecież „skutek był znany z góry", wiadomo, że rządzący Rosją uważają, iż „dopóki trwają procedury, wrak jest potrzebny". Trzeci zaś zasugerował, że Sikorski „zaczyna grać swoje, a niekoniecznie w drużynie".