Bez gruntownych zmian w systemie ochrony zdrowia takie przypadki będą powtarzać się coraz częściej. Pokazuje to opisywany dzisiaj przez „Rzeczpospolitą" raport NIK. Zawarte tam dane zmuszają do refleksji. Na przykład na usunięcie zaćmy półtora roku czeka 400 tys. Polaków. Na wizytę w pracowni rehabilitacji – blisko 500 tys. osób.
A przecież świadczenia medyczne teoretycznie wszystkim należą się od ręki. Nieraz słyszymy, że to nasze konstytucyjne prawo. Ale to fikcja. Powszechnego systemu opieki zdrowotnej nie stać na sfinansowanie wszystkim Polakom wszystkich świadczeń. Żaden publiczny system tego nie zapewnia, nawet w najbogatszych krajach świata. Musimy pogodzić się więc z ograniczeniem prawa do leczenia i dopłacaniem do wybranych zabiegów albo przygotować się na drastyczne podwyższenie składki.
Rząd od sześciu lat mówi o dodatkowych ubezpieczeniach zdrowotnych i innych zmianach w służbie zdrowia. I na deklaracjach się kończy. A szkoda. Około 2 mln osób korzysta już z abonamentów medycznych, wielu z nas płaci za leczenie z własnej kieszeni. Ten rynek można ucywilizować, wprowadzając polisy i obniżając koszty dodatkowych usług. Im więcej osób przystąpi do ubezpieczeń, tym niższa będzie ich cena.
Przeciw takim rozwiązaniom protestuje opozycja. Wskazuje, że służba zdrowia będzie tylko dla bogatych. Jednak tak wcale być nie musi. Osoby, które zapłacą za wizytę i zostaną zoperowane „po godzinach", „wypadną" z kolejki publicznej. Stanie się więc ona krótsza dla mniej zamożnych, a szpital zarobi dodatkowo i zgodnie z prawem.
Polisy to niejedyny sposób na poprawę sytuacji. Trzeba pomyśleć o uszczelnieniu systemu, zastanowić się nad wprowadzeniem współpłacenia, nad ograniczeniem liczby „darmowych" procedur, decentralizacją NFZ i możliwością negocjowania z nim kontraktów, wprowadzeniem realnych, a nie wydumanych limitów na liczbę świadczeń, przekształceniami szpitali.