25 lat temu zaczęła się wielka epopeja warszawskiej giełdy. Początki były skromne – na parkiecie notowano zaledwie pięć prywatyzowanych spółek. Dziś jest ich blisko pół tysiąca o łącznej wartości biliona złotych. Z małego prowincjonalnego gracza wyrośliśmy na giełdową potęgę regionu. Pod względem wartości notowanych spółek wyprzedziliśmy nawet Wiedeń, choć długo wydawał się poza zasięgiem.
Dziś te osiągnięcia są zagrożone. To skutek głównie polityki rządu, ale również zmian na rynku finansowym.
Już za rządów PO zaprzestano prywatyzacji. Efekt? Nawet największe i szybko rozwijające się rodzime spółki prywatne nie są w stanie zastąpić na parkiecie ruchu generowanego przez państwowe giganty. Co gorsza – rząd PO rozbił system OFE, które zapewniały giełdzie płynność kapitałową i były rezerwuarem środków inwestycyjnych dla rozwijających się firm. Dzięki temu nasza giełda była atrakcyjnym miejscem pozyskania kapitału, i to nie tylko dla polskich spółek.
Gwoździem do trumny giełdy wydają się niskie stopy procentowe i tanie kredyty. Dobre firmy nie muszą już sprzedawać akcji, by zdobyć finansowanie. Tymczasem sprawna giełda, a więc taka, na której łatwo można pozyskać kapitał, jest nieodzownym elementem zdrowej gospodarki. Bez niej ambitny plan wicepremiera Mateusza Morawieckiego nie ma szans na realizację. Nie będzie go jak sfinansować. Tak wielki program inwestycyjny potrzebuje dużych oszczędności. Bez giełdy zaczną one uciekać za granicę.
Giełda to też najlepsze źródło finansowania start-upów – firm wdrażających innowacje. To one napędzają dziś rozwój na całym świecie. I to one, według planu Morawieckiego, mają być fundamentem rozwojowym polskiej gospodarki. I jeszcze jedno. Na giełdę nie można patrzeć tylko jako na źródło kapitału. Dla milionów Polaków to miejsce lokowania oszczędności. Bez niej będą skazani na niskodochodowe lokaty bankowe lub na zagraniczne parkiety.