Z jazzem jest problem. Niby wszyscy się nim zachwycają, kojarzą Komedę i Stańkę, ale jak przychodzi co do czego, to trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby namówić klub do zorganizowania jazzowego koncertu. Nawet, jak już się uda, to łatwiej wygrać w totka niż mieć z biletów zwrot kosztów podróży. Co dopiero, żeby na graniu jazzu zarabiać i żyć z tego, co się umie.
Czy warto zdobyć Grammy?
Bardzo trudno jest dotrzeć do konkretnych danych z polskiego rynku. Włodek Pawlik jest pierwszym polskim jazzmanem, ale nie pierwszym Polakiem, który zdobył nagrodę Grammy. Oprócz niego czterokrotnie triumfował kompozytor Krzysztof Penderecki, dwukrotnie skrzypek Henryk Szeryng, po statuetce zdobyli także dyrygent Antoni Wit, producenci muzyczni Andrzej Sasin i Aleksandra Nagórko. Najbardziej utytułowanym Polakiem z dziesięcioma statuetkami na koncie jest pianista Artur Rubinstein.
Teoretycznie zdobycie tak prestiżowej nagrody powinno otwierać wszelkie drzwi do koncertowania po całym kraju, ale rzeczywistość muzyczna w Polsce jest trudna i rządzi się nie do końca logicznymi zasadami.
Mateusz Ryman, redaktor naczelny serwisu Jazzsoul.pl, mówi otwarcie: - Zdobycie Grammy przez Włodka Pawlika w Polsce może nie dać za wiele, prócz tego, że przez pewien czas jego płyty na pewno zaczną się lepiej sprzedawać, zacznie grać więcej koncertów, ale raczej nie będzie trwało to za długo. Jeśli chodzi natomiast o Amerykę, tam mogą otworzyć się dla niego drzwi. Wydaje mi się, że nie będzie musiał długo czekać na zaproszenia koncertowania za Oceanem oraz na zaproszenia do wspólnych nagrań – dodaje.
Za granicą nagroda ma prestiż i jej laureat, podobnie jak zdobywcy filmowych Oskarów, może życzyć sobie za występy więcej. Zeszłoroczne badania przeprowadzone przez magazyn Forbes na rynku amerykańskim pokazują, że zwycięzca Grammy w rok po otrzymaniu nagrody odnotowuje wzrost o co najmniej 55 proc. pod względem sprzedaży biletów na koncerty i inkasowanych stawek.