Dwóch szanowanych profesorów ekonomii opowiedziało się ostatnio na łamach „Rzeczypospolitej” za rozważeniem zasadności zmiany celu inflacyjnego NBP. Prof. Jerzy Osiatyński zrobił to w sposób nieco bardziej subtelny, wspierając swój pogląd długim wywodem na temat ograniczonej skuteczności polityki stóp procentowych i wskazując na potrzebę wsparcia RPP przez działania o charakterze strukturalnym. Prof. Alojzy Nowak, przewodniczący Rady Naukowej NBP, postawił sprawę dużo prościej: „jeśli cel będzie wyższy, to będzie łatwiej go zrealizować”. Recepta na obecne trudności z osiągnięciem obowiązującego od 2004 r. celu w wysokości 2,5 proc. jest więc prosta: jeśli poprzeczka ustawiona jest zbyt wysoko, to należy ją obniżyć i wtedy nie trzeba się już będzie specjalnie naprężać, aby ją przeskoczyć.
Nie twierdzę oczywiście, że przyjęty przez RPP cel inflacyjny jest rzeczą świętą i nie można o nim dyskutować, ale wszelkie sugestie, że należy go podwyższyć w sytuacji, gdy rosną oczekiwania inflacyjne i gdy poziom inflacji stał się główną przeszkodą na drodze do przyjęcia euro, uważam za bardzo szkodliwe. Szkoda jest jeszcze większa, gdy tego rodzaju opinie formułowane są przez osobę mającą udzielać merytorycznego wsparcia zarządowi NBP. Główną bronią banku centralnego w walce z inflacją powinno być stabilizowanie oczekiwań inflacyjnych, zaś wszelkie stwierdzenia podważające zasadność przyjętego celu z pewnością temu nie służą.
Bardzo wątpliwe wydaje się w tym kontekście powoływanie się na szybki wzrost cen w świecie i w całej Unii Europejskiej, gdyż większość prognoz wskazuje na to, że już w przyszłym roku inflacja w UE ponownie obniży się do poziomu niewiele ponad 2 proc. Trzeba też pamiętać, że w najbliższych latach nie ma praktycznie żadnych szans na zmianę definicji inflacyjnego kryterium z Maastricht, co oznacza, że opowiadanie się za podniesieniem celu NBP jest de facto tożsame z nakłanianiem do odłożenia na dłuższy okres planów wejścia Polski do strefy euro.
Podstawowym zadaniem NBP jest utrzymanie stabilności cen. Stabilność tę można różnie definiować, ale inflacja trwale przekraczająca 3,5 proc., czyli górną granicę dopuszczalnych odchyleń od obecnego celu NBP, dość słabo kojarzy mi się z tym określeniem. Nic więc dziwnego, że większość wiodących banków centralnych ustaliła swe cele inflacyjne na poziomie zbliżonym do 2 proc. Przyjęcie przez NBP celu nieco wyższego było już swego rodzaju kompromisem pomiędzy dążeniem do zapewnienia stabilności cen i bezpiecznego spełnienia kryterium inflacyjnego, a potrzebą uwzględnienia tzw. efektu Balassy-Samuelsona.
Mam nadzieję, że przykład Słowacji, która dzięki konsekwentnym reformom już wkrótce stanie się członkiem strefy euro, zachęci ekspertów do zaniechania rozważań o zmianie celu inflacyjnego, zaś bank centralny i rząd skłoni do zdecydowanych i skoordynowanych działań na rzecz ograniczenia inflacji. Bo to właśnie ona, po zapowiedzi szybkiego zakończenia procedury nadmiernego deficytu, dość niespodziewanie stała się obecnie najważniejszą przeszkodą na naszej drodze do euro.