– Jak wiadomo, w Niemczech jesteśmy zdania, że rolą banków centralnych nie jest sprzątanie po złych decyzjach politycznych i leczenie braku konkurencyjności – powiedziała na Światowym Forum Ekonomicznym w Davos niemiecka kanclerz Angela Merkel.
Rolę, jaką skrytykowała, wziął na siebie Bank Japonii (BoJ). Była to jedna z obietnic wyborczych nowego japońskiego premiera Shinzo Abego. Lider Partii Liberalno-Demokratycznej uznał, że dotąd bank centralny Japonii nie dość starał się pobudzić trzecią największą gospodarkę świata, od dwóch dekad pogrążoną w stagnacji i okresowej deflacji. Pod presją rządu BoJ podwyższył do 2 proc. swój cel inflacyjny. Zamierza go osiągnąć na drodze agresywnego łagodzenia polityki pieniężnej, w tym nieograniczonego skupu aktywów za wykreowane pieniądze. Tokio nie kryje, że jednym z celów jest osłabienie jena, którego kurs zwykle rośnie w czasie zawirowań w światowej gospodarce i na rynkach. A to ogranicza konkurencyjność japońskich spółek i tłumi koniunkturę w Kraju Kwitnącej Wiśni.
Słabszy jen
Shinzo Abe już w latach w latach 2006–2007, gdy po raz pierwszy stał na czele japońskiego rządu, dał się poznać jako zwolennik agresywnej polityki stymulacyjnej. Dlatego jen osłabia się wobec innych walut już od jesieni ub.r., gdy stało się jasne, że w przedterminowych wyborach Abe odzyska władze. Dziś za dolara można kupić ponad 90 jenów, w porównaniu z niespełna 80 kwartał temu. Poczynania Tokio ożywiły obawy, że światu grozi wojna walutowa. – Japonia osłabia jena, a inne kraje mogą pójść w jej ślady – powiedział niedawno zastępca gubernatora Banku Rosji Aleksiej Uliukajew. – Koledzy z innych respektowanych banków centralnych już zresztą prowadzą taką politykę – dodał, nawiązując do działań amerykańskiej Rezerwy Federalnej. Od września ub.r. prowadzi ona trzecią rundę ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej (QE), jak określa się skup aktywów za wykreowane pieniądze. – Jesteśmy na krawędzi bardzo poważnych, konfrontacyjnych działań nazywanych wojną walutową – ostrzegł Uliukajew.
Terminu tego użył po raz pierwszy jesienią 2010 r. brazylijski minister finansów Guido Mantega. Sytuacja w światowej gospodarce była wtedy bardzo podobna do dzisiejszej. Koniunktura była słaba, ale jednocześnie na rynkach finansowych panował optymizm, związany m.in. z łagodną polityką pieniężną zachodnich banków centralnych. To powodowało napływ kapitału na rynki wschodzące, uważane przez inwestorów za bardziej ryzykowne. Skutkiem była silna aprecjacja ich walut. Niektóre kraje starały się więc ograniczyć napływ zagranicznego kapitału albo interweniowały na rynkach walutowych w celu osłabienia swojej jednostki płatniczej.
Teraz sytuacja wydaje się o tyle groźniejsza, że na wysoki kurs swoich walut, uderzający w eksport, skarżą się nie tylko kraje rozwijające się, ale i dojrzałe. W ostatnich tygodniach w takim tonie wypowiadali się decydenci z Kanady, Wielkiej Brytanii, Szwecji i Norwegii. Banki centralne dwóch ostatnich z tych państw dały wprost do zrozumienia, że kursy ich walut będą miały wpływ na ich politykę pieniężną, podobnie jak w Japonii.