Pierwsza znacząca decyzja eurogrupy pod wodzą jej nowego szefa może przynieść katastrofalne skutki. Niezależnie od tego, jak rozwinie się sytuacja na Cyprze, ile jeszcze razy rządzący tam i w stolicach państw strefy euro zmienią zdanie, już wiadomo, że złamano tabu. Dla ratowania kraju w Brukseli dokonano zamachu na depozyty prywatnych osób, którym ta sama Bruksela kilka lat temu podniosła gwarancje do 100 tysięcy euro. Fatalny sposób zarządzania cypryjskim kryzysem każe zadać pytanie, jak do tego doszło.
Cypr stał się ofiarą swojego wizerunku, jako miejsca lokowania pieniędzy przez Rosjan. Zwolennicy opodatkowania depozytów przekonują, że strefa euro razem z Międzynarodowym Funduszem Walutowym nie mogły dać całej kwoty 17 mld euro. Bo Cypr nie byłby w stanie spłacać takiej pomocy. Taka argumentacja nie wytrzymuje jednak konfrontacji z rzeczywistością. W 2008 roku mieliśmy analogiczny przypadek, też wyspiarski, kraju stojącego na skraju bankructwa. Islandia, podobnie jak Cypr, stała się niewypłacalna z powodu niecnych praktyk swoich banków. Z braku pieniędzy w kasie państwa postanowiła, że pozwoli na ich upadłość i nie będzie gwarantowała depozytów ludności. Mimo że była do tego zobowiązana unijnymi regulacjami, nie jako członek UE, ale jako uczestnik Europejskiego Obszaru Gospodarczego. Rząd uznał, że ma do czynienia z sytuacją nadzwyczajną i te prawne zobowiązania nie mogą być zrealizowane, bo zbankrutuje całe państwo. W tej sprawie zresztą rząd islandzki zachował się znacznie uczciwiej niż zarządzający cypryjskim kryzysem. Bo straty ponieśli wszyscy, a nie tylko deponenci prywatni. Można by więc z tego opisu wywnioskować, że strefa euro powinna była przyklasnąć decyzji Rejkiawiku. Nic podobnego jednak nie nastąpiło. Dlaczego? Bo na Cyprze tracą przede wszystkim Cypryjczycy i Rosjanie, co mało obchodzi rządzących w Berlinie czy Hadze. A w przypadku islandzkich banków tracili Holendrzy i Brytyjczycy, którzy połakomili się na internetową ofertę egzotycznych instytucji z Islandii. Komisja Europejska skierowała wtedy sprawę do sądu rozstrzygającego w sprawach EFTA – Europejskiej Strefy Wolnego Handlu – o naruszenie europejskiej legislacji. A ówczesny brytyjski premier Gordon Brown umieścił Islandię na liście organizacji terrorystycznych, razem z talibami.
Cypr od wielu miesięcy był lekceważony przez strefę euro. Panowało przekonanie, że nie jest ważny „systemowo"
Cypr od wielu miesięcy był lekceważony przez strefę euro. O ile Grecja, Irlandia czy Portugalia w miarę szybko negocjowały swoje programy pomocowe, to maleńka wyspa nie mogła się doczekać poważnego traktowania. Panowało przekonanie, oficjalnie potwierdzane przez Berlin, że Cypr nie jest ważny „systemowo". Inaczej mówiąc, musi spełnić wszystkie warunki stawiane mu przez eurogrupę, bo jego ewentualna upadłość nie jest dla strefy euro zagrożeniem. Czy tak jest rzeczywiście, na razie nie dowiedziono. Choć patrząc na sposób zarządzania kryzysem przez eurogrupę, może dojść do przetestowania i tej hipotezy.
Wreszcie warto zauważyć, że w styczniu nastąpiła poważna zmiana personalna na czele eurogrupy. Miejsce Jean-Claude'a Junckera, najbardziej doświadczonego unijnego polityka, który od początku kierował spotkaniami ministrów finansów, zajął człowiek znikąd. Jeroen Dijsselbloem, 46-letni minister finansów Holandii, z wykształcenia rolnik, ministerstwem finansów swojego kraju kierował zaledwie od listopada 2012 roku. Wcześniej zajmował się rolnictwem i problemami edukacji młodzieży, jako urzędnik i holenderski parlamentarzysta. Analizując wydarzenia ostatnich dni, trudno oprzeć się wrażeniu, że niedoświadczony Holender podpisał się po prostu pod pomysłami wielkich. Z pewnością można stwierdzić, że Juncker nie zrobiłby tego. Słynne są jego spory z szefową MFW Christine Lagarde, jego sposób prowadzenia spotkań w taki sposób, aby nikogo nie upokorzyć. Wreszcie niechęć Berlina do Luksemburczyka postrzeganego jako polityk niezależny i rozumiejący punkt widzenia również krajów południa Europy. Juncker pomysł obłożenia stratami deponentów cypryjskich krytykował, jeszcze zanim to nastąpiło. Nominacja słabego Dijsselbloema do złudzenia przypomina wybór niekompetentnej Catherine Ashton na szefową unijnej dyplomacji. W obu przypadkach wielkie kraje chciały kogoś posłusznego i zależnego. Tyle że w przypadku eurogrupy straty przekraczają wymiar prestiżowy i polityczny.