FTSE to spółka należąca do „Financial Timesa" i London Stock Exchange. Oblicza indeksy giełdowe oraz klasyfikuje rynki na kategorie związane z ich stopniem rozwoju. Polska od 2008 r. jest u niej zaawansowanym rynkiem wschodzącym i znajduje się w jednej grupie m.in. z Turcją, Brazylią, Meksykiem, Czechami i Węgrami. Od pięciu lat znajdujemy się na liście obserwacyjnej do awansu do grupy rynków rozwiniętych, w którym znajdują się m.in. USA, Wielka Brytania, Niemcy, Hiszpania czy Izrael. FTSE raz na pół roku dokonuje przeglądu klasyfikacji rynków, a termin tego sprawdzenia wypada w końcówce września.
Z nieoficjalnych informacji wynika, że Polska spełnia niemal wszystkie warunki awansu. Jedyne możliwe zastrzeżenia mogą dotyczyć działania depozytu papierów wartościowych, ale decyzje o zaliczeniu tego punktu są uznaniowe. Awans wciąż nie jest jednak pewny. Eksperci, z którymi rozmawiała „Rzeczpospolita", uważają, że mamy na niego 20 proc. szans.
O ile jednak w FTSE mamy możliwość awansu, o tyle szanse na niego w ocenach innych agencji indeksowych są nikłe. Według najważniejszej spośród nich, MSCI (obliczającej m.in. indeks MSCI Emerging Markets), spełniamy warunki dotyczące m.in. płynności na rynku czy też otoczenia regulacyjnego, ale wciąż nie wypełniamy kryterium awansu w postaci odpowiednio wysokiego poziomu PKB w przeliczeniu na głowę mieszkańca.
Podobnie jest w klasyfikacji firmy Stoxx: by awansować do grona rynków rozwiniętych, trzeba najpierw wejść do grupy gospodarek rozwiniętych w zestawieniach Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Aby znaleźć się w gronie rynków rozwiniętych w klasyfikacji firmy Dow Jones, musielibyśmy mieć wyższy PKB w przeliczeniu na osobę.
Jeśli jednak uda nam się awansować w zestawieniach FTSE do grona rynków rozwiniętych, to czy będzie się to przekładało na większy napływ pieniędzy na nasz rynek? Zmiana w klasyfikacji może sprawić, że część funduszy inwestycyjnych będzie postrzegała nasz kraj jako bardziej stabilne miejsce do inwestowania. Dotychczas porównywały polskie spółki z rosyjskimi czy tureckimi. Teraz mogą je porównywać np. z włoskimi czy austriackimi. Analitycy nie spodziewają się jednak, by przełożyło się to na szybką poprawę sytuacji na polskim rynku giełdowym.