W tym artystycznym wyborze kryje się sens „Karmelu”. Libańska debiutantka świadomie ucieka od historii i polityki. Jej skromny, kameralny film jest afirmacją życia. Pokazuje, że pod każdą szerokością geograficzną ludziom towarzyszą te same uczucia i nadzieje.
Jednak sytuacja Libanek jest specyficzna. W „Karmelu” oglądamy historie pięciu z nich: właścicielki salonu piękności Layale (Nadine Labaki), jej pracownic Nisrine (Yasmine Elamsri) i Rimy (Joanna Mkarzel), ich stałej klientki Jamale (Gisele Aoudad), a także 65-letniej cioci Rose (Sihame Haddad), która ma nieopodal zakład krawiecki i musi opiekować się chorą psychicznie starszą siostrą Lili (Aziza Semaan).
Na pierwszy rzut oka ich problemy nie różnią się od tych, z którymi borykają się kobiety Zachodu. Bohaterki „Karmelu” również plotkują o modzie, seksie i miłości. Ale mimo że libańskie społeczeństwo jest jednym z najbardziej otwartych w arabskim świecie, to surowa i patriarchalna obyczajowość okazuje się w nim wciąż bardzo silna. Nakazy moralności i religii zmuszają Layale i przyjaciółki do ukrywania namiętności, pragnień. Prawdziwie wolne mogą poczuć się jedynie za drzwiami zakładu kosmetycznego, w przestrzeni bez mężczyzn. Tu ujawniają swoje intymne sekrety i dążenia bez obawy, że narażą się na społeczne potępienie.
Nisrine i Rima przymykają więc oko na mało perspektywiczny romans szefowej z żonatym biznesmenem. Nisrine, która za chwilę ma wziąć ślub z konserwatywnym muzułmaninem, zwierza się koleżankom, że nie jest już dziewicą. Rima stopniowo odkrywa swoją skłonność do kobiet. Jamale poddaje się zabiegom, by ukryć upływ czasu. A Rose waha się, czy przyjąć zaloty starszego pana, bo – jak podkreśla Labaki w wywiadach – libańskiej kobiecie w jej wieku nie wypada się zakochać.
Z perypetii bohaterek mógł powstać dramat punktujący napięcie między tradycją a nowoczesnością. Jednak Nadine Labaki wygładza kanty i nierówności, stara się niwelować różnice.