W 1998 roku powstała "Elżbieta" Shekhara Khapura – znakomite studium o młodej kobiecie, która w przyspieszonym tempie musiała dojrzeć do roli władczyni rodzącego się brytyjskiego imperium. Atutem filmu była 29-letnia Cate Blanchett.
Aktorka rewelacyjnie zagrała przemianę Elżbiety. Do dziś pamiętam ostatnią scenę. Monarchini – już upudrowana i w słynnej rudej peruce – oświadcza zdumionym dworzanom: "zostałam poślubiona Anglii". Przeszedł mnie dreszcz. Kobieta zabiła w sobie uczucia. Narodził się mit nieugiętej królowej dziewicy.
Shekhar Khapur i scenarzyści, przystępując w 2007 roku do realizacji "Elizabeth: Złotego wieku", postanowili zobaczyć, co się kryło pod tym publicznym wizerunkiem Elżbiety.
Akcja filmu zaczyna się w 1585 roku, niemal 30 lat po jej wstąpieniu na tron. Tymczasem ona cały czas czuje się zagubiona, surowa dworska etykieta ją męczy. Wpada w histerię, gdy musi podjąć twardą decyzję. Chwilami zachowuje się tak, jakby politycznie nie zdążyła okrzepnąć i wciąż była młódką z pierwszej części. Cate Blanchett potrafi z wyczuciem oddać każde wahanie władczyni – wyśmienicie wydobywa jej stłamszone emocje.
Twórcy – chcąc podkreślić ludzkie oblicze królowej – pokazują jej relację z korsarzem i podróżnikiem sir Walterem Raleighem (Clive Owen). Elżbieta odrzuca małżeńskie propozycje kolejnych władców, ale do Raleigha ma słabość. Na okazywanie uczuć wprost nie pozwala władczyni majestat. Dlatego, pragnąc zatrzymać mężczyznę przy sobie, każe damie dworu, pannie Throckmorton (Abbie Cornish), zainteresować się przystojnym obieżyświatem. Niestety, reżysera zawodzi wyczucie. Zamiast intrygującej psychologii dostajemy banal-ne romansidło. Raleigh zachowuje się niczym amant z kina lat 30., Elżbieta się na niego dąsa, a dama dworu gra potulną bidulę.