Barbara Hollender
Muzyka nie jest moim żywiołem. Nie jeżdżę do Londynu i Berlina, żeby posłuchać koncertu The Rolling Stones. A jednak film Martina Scorsese mnie zahipnotyzował.
Przyznaję, na początku czułam się lekko zawiedziona. Liczyłam na dokument o legendzie, jaką stali się Stonesi, może nawet na jakąś refleksję na temat masowej kultury. A tu nic z tego. Niemal czysta rejestracja koncertu, który odbył się w 2006 roku w Beacon Theatre w Nowym Jorku. Jednak w miarę upływu czasu ta formuła zaczęła mnie wciągać.
Scorsese zrobił film o muzyce. Porywającej, wszechogarniającej. Mick Jagger biega po scenie, tańczy, śpiewa, cały jest muzyką i rytmem. Czasem tylko zwalnia tempo, gdy wykonuje piosenkę wspomnienie "Far Away Eyes" albo napisaną dla Marianne Faithfull "Tears Go By...". Jego koledzy z zespołu przeżywają występ równie głęboko. Zachowują się tak, jakby zapomnieli o całym świecie i wpadli w trans. Po skroniach małomównego, dziwnie uśmiechniętego perkusisty Charliego Wattsa toczą się kropelki potu. Pot ścieka z czoła Jaggera. Ale to nieważne. Bo ci czterej starzy faceci z pomarszczonymi twarzami, na których odbiło się życie na maksa, alkohol i narkotyki, na scenie znów stają się młodzi.
W niewielkich wstawkach archiwalnych widzimy, jak 20-letni Jagger mówi: "Przetrwamy może rok...". Potem, już jako sławny i bogaty gwiazdor, na pytanie dziennikarza: "Czy umiesz wyobrazić sobie siebie w wieku 60 lat na scenie?", odpowiada: "Z łatwością". Nie mam wątpliwości, że mówi prawdę. "Nie myślę w czasie koncertu. Czuję" – uśmiecha się Keith Richards. Wierzę im. Bo na scenie ciągle mają po 20 lat i głowy pełne zwariowanych marzeń. Muzyka i wielka pasja pomogły im pokonać czas. A Scorsese potrafi to pokazać.