Gasnąca gwiazda Lucasa

Od piątku w kinach „Gwiezdne wojny: wojny klonów”. Film dowodzi, że George Lucas tylko odcina kupony od dawnej sławy

Aktualizacja: 24.09.2008 20:35 Publikacja: 24.09.2008 19:05

Gasnąca gwiazda Lucasa

Foto: Materiały Promocyjne

Dawno, dawno temu – w 1944 roku – w odległym kalifornijskim Modesto narodził się człowiek, który stworzył nową galaktykę, a ta odmieniła przemysł filmowy. Po zawrotnym sukcesie "Gwiezdnych wojen" (1977) nic już nie było takie jak dawniej: ani efekty specjalne, ani jakość dźwięku w kinie, ani zasady produkcji filmów, ani sposoby ich promocji. Hollywood wkroczyło w erę gwiezdną.

Tak zapewne zaczynałaby się opowieść o życiu i twórczości George'a Lucasa pisana przez któregoś z tysięcy jego zagorzałych fanów. Dla nich jest on nie tylko filmowcem, lecz stwórcą.

Lucasowi udała się rzecz imponująca, wykreował współczesny mit o walce Dobra ze Złem, w którym motywy ze świata popkultury płynnie łączą się z wątkami filozoficznymi i religijnymi, a także cytatami z klasyki kina. Jednocześnie stworzył wokół galaktycznego świata marketingowo-medialne imperium przynoszące krociowe zyski. W ciągu kilkunastu lat od premiery "Gwiezdnych wojen" Lucas zarobił na produktach związanych z filmem około 4 miliardów dolarów! A kolejne odsłony kosmicznej sagi tylko podsycają wśród widzów zainteresowanie gadżetami.

Teraz Lucas wpadł na pomysł, jak zwielokrotnić ich sprzedaż, zwłaszcza wśród dzieci: wyprodukował animowane "Wojny klonów". Film nie dopisuje dalszego ciągu sagi, ale rozwija jej poboczne wątki, których w "Gwiezdnych wojnach" jest mnóstwo.

Przy okazji można wypuścić na rynek nową falę zabawek, figurek bohaterów i pozyskać najmłodsze pokolenie fanów.

Strategia Lucasa jest długofalowa. Kinowe "Wojny klonów" są jedynie zapowiedzią serialu, który w październiku pojawi się za oceanem w Cartoon Network. Gwiezdny stwórca zapowiada, że zaplanował serię na kilka sezonów. Poza tym jego firma – Lucasfilm Ltd. – daje sygnał, że jest gotowa odważnie inwestować w komputerową animację, tak jak przodujące w tej branży DreamWorks i Pixar. Przełożenie kosmicznej sagi na język filmu animowanego pozwoli kolejne odsłony cyklu produkować taniej niż fabuły z aktorami.

Jednak oprócz jasnej istnieje także ciemna strona Mocy. Biznesmen Lucas jest co prawda wizjonerem – w swoich obrazach promuje różnego rodzaju nowinki techniczne, które potem okazują się przełomowe dla przemysłu filmowego – ale niestety również zakładnikiem własnego sukcesu.

Dziś trudno wyobrazić go sobie jako awangardowego, eksperymentalnego filmowca. Jest raczej symbolem tajemniczego szefa korporacji – maszynki do produkcji spektakularnej, ale irytująco łopatologicznej rozrywki.

To gorzki paradoks w życiu twórcy gwiezdnej epopei. Lucas należał w latach 70. XX wieku do pokolenia Nowego Hollywood. Razem z m.in. Coppolą, Scorsesem i De Palmą chciał zmienić amerykańską kinematografię. Pokazywać filmy oryginalne i ambitne, które powstawałyby poza systemem wielkich studiów filmowych.

Zadebiutował obrazem science fiction "THX 1138". To miało być intelektualne kino dla wyrobionej publiczności. Jednak nie zapewniło mu przychylności krytyków ani widzów. Zawiedziony reżyser zmienił więc podejście. W następnym filmie, "American Graffiti" (1973), oddziaływał już nie na intelekt, ale emocje. Odwołując się do nostalgii Amerykanów za latami 60., zarobił ponad 115 milionów dolarów w kinach i zdobył pięć nominacji do Oscara.

Realizując "Gwiezdne wojny", poszedł na całość. Jak przyznawał w rozmowach z przyjaciółmi, chciał nakręcić film w stylu Walta Disneya z maksymalnie uproszczoną fabułą dla jak największego grona odbiorców. I to był strzał w dziesiątkę, który rykoszetem ugodził boleśnie samego Lucasa. Aby nie utracić praw do cyklu, musiał – zgodnie z umową zawartą ze studiem Fox – zająć się realizacją dwóch sequeli. Zmęczony pracą na planie pierwszego filmu zadowolił się rolą producenta.

Stanął za kamerą dopiero po latach, by nakręcić nowe części gwiezdnej epopei. Jego dorobek reżyserski to sześć filmów, z czego tylko dwa – "THX 1138" i "American Graffiti" – nie są kolejnymi częściami "Gwiezdnych wojen".

Dziś Lucas mieszka na ranczu Skywalkera – 1200-hektarowej posiadłości w północnej Kalifornii, niedaleko miejsca, gdzie się urodził. Strzeżony przez ochroniarzy żyje odcięty od świata jak w złotej klatce.

Wprowadzenie do kin "Wojen klonów" pokazuje, że nie zamierza z niej wyjść.

Jednak najbardziej irytuje sama animacja. W porównaniu z osiągnięciami Pixara, który niedawno zaprezentował światu "Wall.E", jest zgrzebna.

Nic dziwnego, że fani byli podejrzliwi wobec tej produkcji – bojąc się, że film naruszy mit "Gwiezdnych wojen". Recenzje amerykańskich krytyków okazały się miażdżące.

George Lucas ograniczył się do roli producenta wykonawczego, ale – niezadowolony z pracy reżysera Dave'a Filoniego – ingerował w fabułę i rysunek postaci. Nie pomogło. To, co widać na ekranie, jest kiepskim pilotem serialu dla niezbyt rozgarniętych małolatów.

Dawno, dawno temu – w 1944 roku – w odległym kalifornijskim Modesto narodził się człowiek, który stworzył nową galaktykę, a ta odmieniła przemysł filmowy. Po zawrotnym sukcesie "Gwiezdnych wojen" (1977) nic już nie było takie jak dawniej: ani efekty specjalne, ani jakość dźwięku w kinie, ani zasady produkcji filmów, ani sposoby ich promocji. Hollywood wkroczyło w erę gwiezdną.

Tak zapewne zaczynałaby się opowieść o życiu i twórczości George'a Lucasa pisana przez któregoś z tysięcy jego zagorzałych fanów. Dla nich jest on nie tylko filmowcem, lecz stwórcą.

Pozostało 87% artykułu
Film
Rusza 17. edycja Międzynarodowego Festiwalu Kina Niezależnego Mastercard OFF CAMERA
Film
Marcin Dorociński z kolejną rolą w Hollywood. W jakiej produkcji pojawi się aktor?
Film
Rekomendacje filmowe na weekend: Sport i namiętności
Film
Festiwal Mastercard OFF CAMERA. Patrick Wilson z nagrodą „Pod prąd”
Film
Nie żyje reżyser Laurent Cantet. Miał 63 lata