Na ogromnym zbliżeniu twarz kobiety. Przerażone, pełne bólu oczy. Kobieta budzi się gwałtownie, rzuca jak w koszmarze. To Krystyna Janda. Wstaje. Jest w pustym pokoju – bezosobowym, jakby hotelowym, pogrążonym w mroku. Przeraźliwie samotna zapala papierosa. Zaczyna mówić. Gdzieś w przestrzeń. Do siebie? Do Boga? Mówi o tym, jak umierał jej mąż.
[srodtytul]Życie w cieniu śmierci [/srodtytul]
Film Wajdy jest opowieścią o odchodzeniu. Bohaterka "Tataraku", choć o tym nie wie, ma przed sobą niewiele życia. Czuje się osłabiona, zmęczona. Tylko tyle. Jej mąż, lekarz, ogląda klisze rentgenowskie. W prawym płucu – ogromny guz. Wie, że żona może nie przeżyć lata. Ale los jest nieobliczalny. To nie ona umrze pierwsza. Przed nią odejdzie młody 20-letni chłopak. Utopi się, zrywając dla niej tatarak.
Śmierć jest zresztą stale obecna w domu doktora i jego żony. Zamknięta w pokoju, do którego nie wolno wchodzić obcym. Mieszkali w nim kiedyś synowie doktorostwa. Obaj zginęli w powstaniu warszawskim. "Nigdy ci nie wstyd, że żyjesz?" – pyta pani Marta męża. Jest też w "Tataraku" fascynacja młodością. Starzejąca się kobieta nie może się oprzeć jej sile. Jest urzeczona 20-latkiem. Nie jego inteligencją, nawet nie urodą. Raczej witalnością, tym, że wszystko jeszcze przed nim. Jakby chciała się wyrwać z kręgu wspomnień, czerpać z cudzej młodości siły do dalszego życia.
Wajda zrobił jednak coś więcej niż ekranizację opowiadania Iwaszkiewicza z lat 50., wzbogaconego o wątki prozy Sandora Maraia. "Tatarak" jest filmem w filmie. Wajda pokazuje ekipę pracującą na planie, przede wszystkim zaś dodaje ów monolog Krystyny Jandy. Bolesny. Naznaczony głębokim cierpieniem. Janda wydobywa z pamięci najdrobniejsze szczegóły czasu, który spędziła przy śmiertelnie chorym mężu. Od chwili, gdy na schodach domu rzucił jej: "Mam coś w płucach", i pojechała do szpitala odebrać wynik jego tomografii, aż do ostatnich chwil, gdy spytał: "Czy mogę już się pożegnać?", a następnego dnia umarł między jedną łyżeczką wody a drugą, którą podawała mu do ust.