W 2009 roku amerykańska Akademia Filmowa mogła nagrodzić Oscarami w kategorii filmów nieanglojęzycznych obrazy wybitne: francuską "Klasę" lub izraelski "Walc z Baszirem". Tymczasem wybór padł na "Pożegnania" Yojiro Takity, który zaczynał karierę od kręcenia miękkiego porno.
Opowieść o bezrobotnym wiolonczeliście Daigo Kobayashim (Masahiro Motoki), zajmującym się z braku lepszych perspektyw przygotowaniem zmarłych do kremacji, nie zachwyca formą. Bywa też nieznośnie sentymentalna i kiczowata, gdy Kobayashi muzykuje na tle landszaftów japońskiej prowincji. Na dodatek wcielający się w głównego bohatera Motoki gra nadekspresyjnie, jakby występował w cyrku. Jednak to wszystko nie ma w przypadku "Pożegnań" wielkiego znaczenia. Najważniejsze są bowiem sceny pogrzebowego ceremoniału. To
one wynoszą film ponad przeciętność.
W zgrzebnej izbie leży martwy mężczyzna. "Jaką wartość miało jego życie, skoro cały swój dorobek zmieścił w jednej walizce?" – zastanawia się Daigo. Paradoks "Pożegnań" polega na tym, że dopiero bliskie obcowanie ze śmiercią nadaje egzystencji sens. Rytuał przygotowywania zmarłych do pochówku jest w filmie nie tylko symbolicznym oczyszczeniem z bólu i cierpienia. Uwzniośla każde życie, nawet najbardziej marne i przegrane.
Widać to w niewymuszonym szacunku, który towarzyszy obmywaniu składanego do trumny ciała, ubieraniu go w odświętne szaty i wykonywaniu makijażu. Choć czynności są prozaiczne – jest w nich coś pięknego, co nadaje "Pożegnaniom" poetycki wymiar.