Gorące rytmy miłości

Rozmowa: Fernando Trueba, twórca animowanej love story „Chico i Rita” z muzyką kubańską i jazzem lat 40. i 50.

Aktualizacja: 29.06.2011 20:04 Publikacja: 29.06.2011 00:50

Gorące rytmy miłości

Foto: Gutek Film

Rz: Zna pan innego reżysera, który jest też producentem muzycznym i właścicielem firmy fonograficznej?

Czytaj recenzję Moniki Małkowskiej


Fernando Trueba:

Znalazłoby się paru takich w branży filmowej, choć niekoniecznie reżyserów. Aktor Andy Garcia komponuje i bywa producentem muzycznym, Matt Dillon zajmuje się teledyskami.

W pana przypadku trudno jednak powiedzieć, co jest ważniejsze: film czy muzyka?

Zobacz galerię zdjęć


Film zawsze był formą mojej osobistej wypowiedzi, ale z biegiem lat rzeczywiście coraz bardziej pochłania mnie muzyka. Chyba stała się moją kochanką.

Może pan opisać tę, która pana uwiodła?

Zawsze najbliższy był mi jazz. To on doprowadził mnie do muzyki kubańskiej, która zainteresowała mnie tak, że w 1998 roku stałem się wydawcą pierwszego na świecie leksykonu jazzu latynoskiego. Najbardziej jednak lubię hard bop, amerykański jazz z końca lat 50.

I tak doszliśmy do filmu „Chico i Rita".

Niezupełnie, jego akcja rozpoczyna się dekadę wcześniej w Hawanie, kiedy brzmienia kubańskie zaczęły przenikać do amerykańskiego jazzu za sprawą takich artystów jak Dizzie Gillespie czy Chano Pozo. Latynoskie rytmy stały się wówczas nową inspiracją.

Jaką rolę odegrał w tym twórca ścieżki dźwiękowej do filmu Bebo Valdés, którego odnalazł pan w Sztokholmie?

Ogromną, to był jeden z najważniejszych kubańskich dysydentów. Kiedy w 2000 roku przystępowałem do pracy nad dokumentem „Ulica 54" o jazzie latynoskim, wiedziałem, że muszą się w nim pojawić tak legendarne postaci jak Bebo Valdés i Cachao. Ich fenomen polegał na tym, że nie byli wyłącznie jazzmanami, potrafili zagrać każdą muzykę. Kiedy Bebo siada do fortepianu, nie wiadomo, co usłyszymy: kompozycję Rachmaninowa czy Billa Evansa, coś latynoskiego czy własnego. Artyści tacy jak on przekazywali cząstkę siebie i nie było dla nich ważne, czy akompaniują, czy sami są solistami. Kiedy Nat King Cole nagrywał piosenki hiszpańskie, w orkiestrze był Bebo Valdés. Pracował z Sarą Vaughan i ze wszystkimi kubańskimi wokalistami na czele z Omarą Portuondo.

Dlaczego więc zaszył się na lata w Sztokholmie?

Gdy Fidel Castro zdobył Hawanę, Bebo uważał, że rewolucja nie przetrzyma roku. Wyjechał do Meksyku, gdzie był ogromnie popularny.

Niestety, mijały miesiące, na dodatek tamtejsze związki zawodowe były prokomunistyczne i zaczęły bojkotować występy Valdéesa.

To był dla niego szok, myślał o emigracji do USA, ale zamachy na Martina Luthera Kinga i prezydenta Kennedy'ego odstraszyły go. A że miał narzeczoną Szwedkę, wybrał jej ojczyznę, która wydawała mu się krajem tolerancji i demokracji. Nikt tam go nie znał, więc zatrudnił się jako muzyk w restauracji hotelowej. Całe lata nie grał ani jazzu, ani muzyki kubańskiej, tylko przeboje.

W tle pańskiej opowieści pojawiają się autentyczni muzycy lat 40. i 50, jednak nie skorzystał pan z historycznych nagrań.

Zamierzałem sięgnąć po numery Dizzy'ego Gillespiego czy Charliego Parkera, ale zmieniłem zdanie. Jeśli ktoś interesuje się ich muzyką, ma w domu płyty, cóż atrakcyjnego mógłby znaleźć w moim filmie? „Chico i Rita" nie jest dokumentem. Pomysł, żeby odtworzyć style lat 40. i 50., był bardziej pociągający, choć ryzykowny, bo kto mógłby zagrać jak Charlie Parker, Ben Webster lub Chano Pozo? Nie szukaliśmy kopii, ale muzyków, którzy czują ich styl.

Chciał pan zrobić film muzyczny czy też love story z muzyką w tle?

Dla mnie „Chico i Rita" to opowieść jak romantyczne kubańskie bolero. Ważny jest tu klimat Hawany i Nowego Jorku, w połowie ubiegłego wieku te miasta mocno oddziaływały na siebie. Kontaktów nie przerwały rewolucja Fidela i późniejsza blokada Kuby.

Bebo Valdés skomponował całą ścieżkę dźwiękową filmu?

Większość utworów. Gdybym robił ten film wcześniej, na pewno nie musiałby dzielić się komponowaniem z kimkolwiek. Bebo ma 93 lata, muzyka do „Chico i Rity" jest rodzajem jego testamentu i tak ją traktuje. Powiedział mi zresztą niedawno, że miał trzy życia. To pierwsze spędził na Kubie, drugie – na wygnaniu, trzecie zaś otrzymał dzięki moim filmom. Znowu stał się prawdziwym muzykiem.

rozmawiał Jacek Marczyński

Sylwetka:

Fernando Trueba, reżyser, scenarzysta, producent muzyczny. Urodził się w 1955 r., zdobywca Oscara za film „Belle époque" (1999), twórca fabuł i dokumentów

Rz: Zna pan innego reżysera, który jest też producentem muzycznym i właścicielem firmy fonograficznej?

Czytaj recenzję Moniki Małkowskiej

Pozostało 97% artykułu
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu
Film
Europejskie Nagrody Filmowe: „Emilia Perez” bierze wszystko
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Film
Harry Potter: The Exhibition – wystawa dla miłośników kultowej serii filmów