Niestety, mijały miesiące, na dodatek tamtejsze związki zawodowe były prokomunistyczne i zaczęły bojkotować występy Valdéesa.
To był dla niego szok, myślał o emigracji do USA, ale zamachy na Martina Luthera Kinga i prezydenta Kennedy'ego odstraszyły go. A że miał narzeczoną Szwedkę, wybrał jej ojczyznę, która wydawała mu się krajem tolerancji i demokracji. Nikt tam go nie znał, więc zatrudnił się jako muzyk w restauracji hotelowej. Całe lata nie grał ani jazzu, ani muzyki kubańskiej, tylko przeboje.
W tle pańskiej opowieści pojawiają się autentyczni muzycy lat 40. i 50, jednak nie skorzystał pan z historycznych nagrań.
Zamierzałem sięgnąć po numery Dizzy'ego Gillespiego czy Charliego Parkera, ale zmieniłem zdanie. Jeśli ktoś interesuje się ich muzyką, ma w domu płyty, cóż atrakcyjnego mógłby znaleźć w moim filmie? „Chico i Rita" nie jest dokumentem. Pomysł, żeby odtworzyć style lat 40. i 50., był bardziej pociągający, choć ryzykowny, bo kto mógłby zagrać jak Charlie Parker, Ben Webster lub Chano Pozo? Nie szukaliśmy kopii, ale muzyków, którzy czują ich styl.
Chciał pan zrobić film muzyczny czy też love story z muzyką w tle?