Wykorzystując swobodnie niewielką objętościowo powieść Thierry'ego Jonqueta „Tarantulla", nakręcił mroczny thriller, choć jak zawsze pomieszał gatunki: horror medyczny z melodramatem, science fiction z tragedią, groteskę z południowoamerykańską telenowelą. Ale zagubił gdzieś wcześniej zawsze obecny delikatny ton komediowy, niekiedy na pograniczu pastiszu. Owszem, czasem się śmiejemy, ale nie jestem pewien, czy w miejscach przez twórcę zamierzonych. Almodóvar, programowy piewca popkultury, złego smaku i filmowego kiczu, tym razem mocno przesadził.
Przewodnim motywem „Skóry, w której żyję" jest znany z kilku jego wcześniejszych tytułów motyw transgresji: przekraczania barier między płciami, niwelowania granic tego co męskie i tego co żeńskie. Tu ów motyw został potraktowany niezwykle dosłownie i aż do bólu serio.
Jak to wygląda na ekranie, zdradzić mi nie wolno. Mogę tylko przedstawić ogólny zarys fabuły. Jest rok 2012. Przed laty żona utalentowanego chirurga plastycznego Roberta Ledgarda (Banderas), której ciało zostało niemal całkowicie poparzone w wyniku pożaru po wypadku samochodowym, popełniła samobójstwo. Mężczyzna, długo eksperymentując, wyhodował ludzką skórę chroniącą przed wszelkimi zagrożeniami. Teraz w rezydencji lekarza mieszka tylko jedna pacjentka piękna Vera (Anaya). Przebywa w zamkniętym pomieszczeniu, a jej każdy ruch śledzą obiektywy kamer. Jej twarz nieprzypadkowo przypomina oblicze zmarłej żony Roberta...
Tymczasem znerwicowana córka lekarza staje się obiektem gwałtu i w wyniku szoku zabija się. Zrozpaczony, żądny zemsty ojciec porywa gwałciciela.
A potem mamy jeszcze morderstwa, podglądactwo, ogrodową orgietkę, a także gwałt w karnawałowym stroju tygrysa. Można by tym obdzielić parę fabuł, ale Almodóvar nie jest sknerą. Stać go na rozrzutność.