Mnożą się w kinie familijne opowieści rozgrywające się w morskich i oceanicznych odmętach. Ich fala wezbrała wraz z pojawieniem się na ekranach amerykańskich „Gdzie jest Nemo" i „Rybek z ferajny". Po Hollywood przetoczyła się m. in. przez Europę („Żółwik Sammy") i Amerykę Południową („Delfin Plum"). Dotarła także do Azji. Najpierw Koreańczycy wyprodukowali razem z Amerykanami „Sposób na rekina", a teraz pełnometrażową animacją komputerową debiutują Malezyjczycy. Graficy wykonali swoją robotę rzetelnie. Natomiast autorzy scenariusza powinni poćwiczyć pisanie familijnych opowieści.
Film rozkręca się w żółwim tempie, mimo że bohaterami są śmigające w głębinach rekiny: potężny Szczena i niewielkich rozmiarów rekinek bambusowy Olo. Pierwszy, choć drzemią w nim krwiożercze instynkty, przyjaźni się ze wszystkimi mieszkańcami pobliskiej rafy. Drugi marzy o wielkiej przygodzie.
Przez pół godziny Szczena i Olo błąkają się bez sensu. A twórcy nie bardzo wiedzą, w którym kierunku poprowadzić fabułę. Czy ma to być film o trudnej przyjaźni dużego drapieżcy z małą rybką, czy może historia o spełnianiu najskrytszych pragnień? Wreszcie Olo bierze sprawy w swoje płetwy i rusza śladem poławiaczy ikry, by uratować rybie zarodki z rąk ludzi. W tym celu musi jednak wyjść na ląd.
Tymczasem pewna ośmiornica przypominająca szalonego wynalazcę konstruktora buduje rybokopa, maszynę pozwalającą rekinom poruszać się na ziemi. Od tego momentu akcja gęstnieje, ale rozpada się na serię absurdalnych skeczy z rybokopem i nierozgarniętymi kurczakami w rolach głównych. Pierzaste są bowiem przekonane, że rekiny chcą je zjeść. Tworzą więc specjalne komando, które ma je obronić przed atakiem.
Widać, że pierwotna koncepcja filmu o rekinie, który znudzony oceaniczną kuchnią wychodzi w poszukiwaniu jedzenia na ląd, stopniowo obrastała kolejnymi, niezbyt przemyślanymi atrakcjami. W efekcie powstał miszmasz strawny jedynie dla najbardziej wyrozumiałych widzów.