Lista wpływów, do których przyznają się francuscy reżyserzy Olivier Babinet i Fred Kihn, jest długa: amerykańskie kino noir, Jim Jarmusch, Aki Kaurismäki, "Do utraty tchu" Jeana-Luca Godarda, szkolna etiuda Marka Piwowskiego i Feriduna Erola z Kirkiem Douglasem, Quentin Tarantino, Hal Hartley, Charlie Chaplin. Z tego połączenia powstał "Robert Mitchum nie żyje" – rodzaj europejskiego kina drogi.
Frank jest nieudanym aktorem, niemającym szans na karierę. Arsene – jego menedżerem, facetem przegranym i bez perspektyw, który przedsiębierze ostatnią, desperacką próbę załatwienia roli dla swego podopiecznego. Stawia wszystko na jedną kartę i skradzionym samochodem wyrusza z Frankiem z francuskiej prowincji za koło podbiegunowe, gdzie na fiński festiwal filmowy ma przyjechać znany reżyser, szykujący się do pracy w Ameryce.
Babinet i Kihn opowiadają o upadku dawnych mitów. Nie ma już takiego kina ani takich gwiazd, za jakimi tęsknią bohaterowie. Jednak obaj twórcy przyznają: – Mówimy o zmierzchu legend, ale to nie znaczy, że teraz nie dzieje się w kulturze europejskiej nic ciekawego. Podróżujemy przez Stary Kontynent, by zastanowić się, w co dziś możemy wierzyć.
"Robert Mitchum nie żyje" jest kinem prawdziwie europejskim. Reżyserzy z Francji, za kamerą operator Kaurismäkiego – Fin Timo Salminen, w obsadzie aktor braci Dardenne – Belg Olivier Gourmet, a także Wojciech Pszoniak i Danuta Stenka, na ekranie zaś plenery Skandynawii i... Łódź.