Cóż, to może pozbądźmy się ich i starych mężczyzn przy okazji, wysyłając wszystkich w kosmos? Albo do przeszłości? Żeby sami się zabili? Skandalicznie podłe, wstrętne wypowiedzi przypomniały mi się podczas oglądania amerykańskiego „Loopera – pętli czasu", najlepszego thrillera SF od czasu znakomitej „Incepcji". W filmie Riana Johnsona cofamy się z roku 2074 do 2044. Istnieją tam tzw. looperzy, płatni mordercy zabijający na zlecenie ludzi wysyłanych do nich z przyszłości. Looperzy eliminują zakapturzone postaci i odbierają przytwierdzoną do nich zapłatę – spore pieniądze w kryzysowych czasach.
"Looper – pętla czasu" Rian Johnson USA 2012
W końcu jednak nadejdzie taki moment, że po odsłonięciu kaptura przybysza looper zobaczy swoją twarz, starą i pomarszczoną. Tak zakończy się kontrakt, taki jest warunek jego zawarcia. Młody Joseph Gordon-Levitt spojrzy w swoją twarz Bruce'a Willisa. Do żadnego morderstwa jednak nie dojdzie. Przecież Willis nie umiera, wyjąwszy „Szósty zmysł"...
Świetnym thrillerem okazała się też polska premiera brytyjsko-irlandzkiego „Kryptonimu: Shadow Dancer" Jamesa Marsha. Tym razem cofamy się w przeszłość, do Belfastu lat 90. XX w. – a w retrospekcji jeszcze 20 lat do tyłu – gdy IRA wciąż organizuje ataki terrorystyczne, a MI5 usiłuje ją powstrzymać. Mamy tu do czynienia z misterną siatką powiązań, tajnych agentów i nielojalności. Jest i namiętność, ale prawdziwa, niesentymentalna, w dodatku zakazana. Członkini IRA zostaje zmuszona do współpracy z Brytyjczykami – dla dobra jej syna. Fantastycznie gra ją nagrodzona w Edynburgu Andrea Riseborough. U jej boku niedoszły agent 007 Clive Owen i dawno nieoglądana Gillian Anderson, która nigdy nie wyglądała lepiej.
"Kryptonim: Shadow Dancer" James Marsh Irlandia, Wielka Brytania 2012