„Wenus w futrze" Romana Polańskiego to perełka. Film inteligentny, błyskotliwy, świetnie zrealizowany i rewelacyjnie zagrany. A przecież temat wydawał się niebezpieczny. Polański przeniósł na ekran sztukę Davida Ivesa – historię reżysera, który szuka aktorki mogącej zagrać główną rolę w spektaklu opartym na erotycznym XIX-wiecznym opowiadaniu Leopolda von Sachera-Masocha.
Reżyser jest znudzony i zniecierpliwiony, bo na casting przyszły same idiotki, próbujące epatować go ordynarnym seksem. I kiedy, zniechęcony, zbiera się do wyjścia z teatru, w drzwiach staje ostatnia kandydatka. Spóźniona, zmoknięta od deszczu, z torbą, z której wyciąga sukienkę z epoki.
„Wenus w futrze" to pojedynek tych dwojga. Wydawałoby się, że w walce szanse są nierówne. Wykształcony, świetny facet, inteligent, artysta kontra aktorka, która nie odniosła dotąd żadnego sukcesu. Ale kiedy ubrana w kostium Wanda staje wreszcie na scenie i wypowiada pierwsze słowa sztuki, w jednej chwili z wulgarnego starzejącego się babska, zmienia się w dystyngowaną kobietę, kryjącą w sobie tajemnicę. W miarę upływu czasu to ona, jak bohaterka Sachera-Masocha, zawładnie mężczyzną.
Polański odważnie dotyka prawdy o relacjach reżyser – aktor. „Wiem, czym jest sadomasochizm. Gram w teatrze" – rzuca w pewnym momencie Wanda. Czerdziestoletnia aktorka w czarnej bieliźnie, która na dzień dobry rzuca reżyserowi: „Wiem, robisz sado-maso porno", okazuje się profesjonalistką i błyskotliwym graczem, który przejmuje całkowitą kontrolę nad wszystkim, co zaczyna dziać się na scenie i poza nią.