Filmy o muzykach często mają podobny schemat. Sława, piękne dziewczyny, seks, rozhisteryzowani fani, wybujałe ambicje, często wysoka cena za sukces i styl życia – narkotyki, alkohol, załamania nerwowe, a potem wstawanie z upadku. Ale tak jest, dopóki za opowieść o show-biznesie nie zabiorą się bracia Coen.
„Co jest grane, Davis?" to film o człowieku, któremu mimo ewidentnego talentu nie udaje się zaistnieć na amerykańskiej scenie artystycznej na początku lat 60. Kamera towarzyszy Llewynowi Davisowi przez tydzień potwornego miotania się. Facet nie ma domu i grosza, sypia na kanapach u przyjaciół albo u byłej dziewczyny. Śpiewa smutne ballady w stylu Boba Dylana. Absolutnie urzekające. Ale to jeszcze nie jest czas takich utworów. Menedżer z niesmakiem każe mu zabrać pudło z niesprzedanymi płytami, od znanego agenta usłyszy: „Fortuny się na tym zrobić nie da".
– Mnie taka historia interesuje bardziej niż zapis triumfu – mówi Ethan Coen.
Widz wie, że za chwilę muzyka folkowa odniesie sukces, że wyobraźnią słuchaczy zawładną Bob Dylan, Joan Baez czy Joni Mitchell, a hymnem pokolenia staną się „Blowin' in the Wind" i „Like a Rolling Stone". Llewyn Davis gra i śpiewa jak oni. Ale trafia na mur. Coenowie opowiadają o rozwianych marzeniach, rozczarowaniu. O artyście który nie ma już siły walczyć.
„Co jest grane, Davis?" – staje się refleksją na temat ludzi, którzy wyprzedzają swój czas. Przecież już niedługo w marszu na Waszyngton Dylan i Baez będą śpiewać dla tysięcy ludzi. Ale czy Llewyn, pogrążony w depresji, niemogący już znosić kolejnych niepowodzeń, nie będzie ich słuchał jako ekspedient z osiedlowego sklepu? Czy on sam nie będzie wtedy sięgał po gitarę tylko po to, żeby zaśpiewać piosenkę dla ojca zagłębiającego się w chorobę Alzheimera?