Zdecydował się pan pokazać tylko dziesięć lat z biografii artysty.
Wybrałem czas, który pozwolił mi w pigułce zamknąć całe uniwersum YSL. W 1967 roku był on młodym człowiekiem, który wszystkich zarażał perfekcjonizmem i uwodził charyzmą. W 1977 stał się już na swój sposób stary, zmęczony i wypalony. Ale ta dekada była dla niego niezwykła. Później robił rzeczy piękne, lecz już nie przewracał świata do góry nogami. A ja chciałem opowiedzieć o życiu szalonym: pełnym wielkich namiętności, hedonizmu i żalu, ekstazy i udręki. Ważna była dla mnie też atmosfera epoki.
YSL z pana filmu w gruncie rzeczy niewiele wie o świecie.
Dlatego w jednej ze scen podzieliłem ekran. Po lewej stronie pokazałem historyczne wydarzenia, po prawej projekty Laurenta. Chciałem powiedzieć: „Bądźmy szczerzy. Yves tworzy piękne stroje, ale za oknem ludzie tworzą nowy świat". Przecież koniec lat 60. był czasem wielkiej rewolty, a lata 70. położyły podwaliny naszej współczesności: naznaczonej hegemonią pieniądza, wypranej z bohemy. Widać to nawet w kinie. Pół wieku temu trwał karnawał wolności, kultura należała nie tylko do burżuazji. Do głosu doszła nowa fala, młodzi twórcy ścierali się z wielkimi mistrzami. Później w kinie władzę przejęły wielkie hollywoodzkie studia i podporządkowały sztukę tyranii biznesu. Identyczny proces przeszła moda. Dziś są oczywiście świetni designerzy, ale zasady gry się zmieniły.
Tęskni pan za bohemą? W „Apollonide. Zza okien domu publicznego" wzdychał pan do dawnych burdeli.
Myślę, że właśnie dlatego zaproponowano mi wyreżyserowanie „Saint Laurenta". Producenci wiedzieli, że zrobię „Apollonide" dziejącą się w świecie mody. Lubię opowiadać o artystach, bo przelewam wtedy na ekran emocje, które są mi bliskie. A tęsknota? Brakuje mi dawnej tolerancji i odwagi poszukiwania nowych rzeczy. Nawet jeśli czasem prowadzi to do dekadencji. Dlatego w tych dwóch filmach jest podobna nuta smutku.