Barbara Hollender
To pierwszy film fabularny Królikiewicza od 20 lat. Kino odrębne, inne od tego, które trafia dziś na ekrany. Ważny głos o ludziach, którzy po transformacji zostali wyrzuceni na margines. O Polsce.
Stylistyka filmu Królikiewicza nie jest łatwa. Mnie ona fascynuje, ale nawet jeśli komuś nie odpowiada, nie wypada lekceważąco machnąć ręką. Kiedy artysta tej miary robi fabułę po długim okresie, w którym komentował dzień dzisiejszy i historię jako dokumentalista, to znaczy, że ma coś istotnego do powiedzenia.
Przez wąski prześwit między dwiema kamienicami idzie człowiek. Ku światłu. Ma to wymiar symboliczny. Ale reżyser portretuje tych, którzy przez tę szczelinę się nie przedrą. W ich świecie, pełnym biedy, czas się zatrzymał. Gdzieś między rokiem 1950 a nowym wiekiem. Tytułowe „sąsiady" to ludzie prości, ale mający swoją moralność i swoje niepisane prawa. Tu żona robi mężowi wyrzuty, że od ślubu jej nie pobił. Inni biją, znaczy, że kochają. Ksiądz przychodzi do prostytutki, która – chcąc go uwieść – przebiera się za zakonnicę. Ktoś stoi we wrzącej od agresji kolejce po wigilijnego karpia, gdzie pada żart: „Znaleźli sposób na niedożywienie i bezrobocie: niech głodni zjedzą bezrobotnych". Zdradzana żona beznadziejnie kocha męża, ale uderzy go, gdy będzie znęcał się nad własną matką.
Ekranizując opowiadania Adriana Markowskiego, reżyser nie roztkliwia się nad swoimi bohaterami. Przypomina, że ludzie tacy są. I też kochają, cierpią, tęsknią. Żyją własnym życiem, odgrodzeni od nowoczesności. Nie buntują się. Bo i o czym mieliby marzyć? Na ich odrapane podwórko nie docierają reklamy wakacji pod palmami. Ta codzienność siermiężna i beznadziejna jest wszystkim, co znają.