Manglehorn jest zaniedbany, ma siwe włosy, okrągłe okulary. Nie golił się od tygodni. Porusza się ociężałym krokiem, sprawiając wrażenie człowieka, który już na nic nie liczy, nie ma żadnej nadziei. Ile ma lat? Trudno powiedzieć. Sześćdziesiąt? A może dobija do siedemdziesiątki? Prowadzi sklepik z kluczami, jest ślusarzem. Czy był nim wcześniej, zanim przyjechał do małego teksańskiego miasta?
Manglehorn skrywa jakąś tajemnicę. Jest samotny, z synem niemal stracił kontakt, rozmawia tylko z ulubionym kotem. I pisze listy: „Kochana Klaro, gdybyś wiedziała, jak bardzo mi ciebie brak. Nie ma dnia, żebym za tobą nie tęsknił. Kiedy na mnie patrzyłaś, czułem, że żyję. Noszę w sercu wielki ból".
Żyje, jakby był nakręcaną kukiełką. Żadnej spontaniczności, żadnej niespodzianki. Tylko rutyna. Zawsze o tej samej porze otwiera swój sklepik, o tej samej porze siada do pisania listów. Raz w tygodniu idzie do banku, w którym pracuje młoda kobieta, która go zaciekawia. Ale gdy się z sobą zaprzyjaźnią, mężczyzna nie będzie potrafił zamknąć drzwi do przeszłości i otworzyć się na nowe uczucie.
Film Davida Gordona Greena nie jest dziełem wielkim, ale niepokoi i na swój sposób wciąga widza w świat człowieka, który zamknął się w swojej samotności.
Green jest reżyserem, który potrafi obserwować swoich bohaterów i wyłapywać nastroje świata. Ale „Manglehorn" wydawałby się przerysowany i literacko-papierowy, gdyby nie Al Pacino. To on wnosi na ekran prawdę.
Poorana twarz
Przyglądałam się Pacino podczas ostatniego festiwalu w Wenecji, gdzie „Manglehorn" miał europejską premierę. W czarnym T-shircie i czarnej kamizelce, z długimi włosami trochę przypominał swojego bohatera. Ze swoją zmęczoną, pooraną zmarszczkami twarzą, ze swoim spokojem i wycofaniem nie ma w sobie nic z gwiazdy kina. Nie jest typem amanta czy macho, ale stworzył na ekranie mnóstwo niezapomnianych kreacji. Podarował kinu postacie ludzi przegranych, neurotycznych, zagubionych. Nie stronił od kina społecznego, nie szedł na łatwiznę.
Pacino (rocznik 1940) jest potomkiem emigrantów z Sycylii. Jego ojciec opuścił rodzinę, matka i dziadek wcześnie umarli, Al mieszkał w nowojorskim Bronxie z babką. Zarabiał na życie przygodnymi pracami i odkładał pieniądze na kursy aktorskie. Najlepsze, jakie były w Nowym Jorku: w 1966 roku trafił do studia Lee Strasberga. Dwa lata później dostał Obie Award za rolę zapijaczonego psychola w sztuce „The Indians Want Bronx". W 1969 roku uhonorowano go Nagrodą Tony za kreację narkomana w „Does a Tiger Wear a Necktie?", a w 1971 roku podobną rolę stworzył na ekranie – w „Narkomanach". Te sukcesy sprawiły, że Francis Ford Coppola zaproponował mu zagranie Michaela Corleone w „Ojcu chrzestnym". To był początek wielkiej kariery.