Nie od dziś wiadomo, że sympatia do człowieka potrafi równie dużo pomóc jak antypatia zaszkodzić. 32-letni Gosling to mężczyzna przystojny, ładny, w poglądach feministycznych i deklaracjach przywiązania do tradycyjnych wartości, wzbudzający aplauz fanek. Zanim jeszcze napisał scenariusz swego debiutanckiego filmu, zapewne już miał rzeszę potencjalnych entuzjastów swego dzieła.
Ale istnieje uzasadniona obawa, że z każdą minutą oglądanej fabuły „Lost River" będą przytomnieli i niemal pewna jestem, że wielu z nich opuści salę kinową przed końcowymi napisami. Dotrwanie do nich stanowi nie lada kłopot, bo z ekranu wieje pretensjonalnością, nieudolnością i nudą, niestety.
W jednym z wywiadów Gosling powiedział, że tym filmem chciał uwolnić swoje emocje z dzieciństwa, przedstawić je w bajkowej scenerii. Pragnął pokazać emocje dziecka uwięzionego w sytuacji podobnej do jego. A jego – nie była komfortowa: dorastał jako syn samotnej matki, postrzegając kręcących się wokół niej innych mężczyzn jako stado wilków.
Jednak powstał scenariusz będący kompilacją scen, które już gdzieś widzieliśmy, i to niejeden raz. Fabuła jest mniej więcej taka: miasto, w którym toczy się akcja, jest przeklęte. Opustoszałe, z rozpadającymi się domami i garstką ludzi, która tam pozostała. Tym majątkiem rządzi bankier Dave, z którym zdaje się kolaborować Bully (Matt Smith), który obcina nożyczkami wargi każdemu, kto mu się sprzeciwi.
I tym oprawcom stawić czoła chce Bones (Iain De Caestecker) – młody człowiek mający małego braciszka i bardzo atrakcyjną matkę Billy (Christina Hendricks). Matka, zalegająca ze spłatami za dom, chce ocalić go dla swoich synów i przyjmuje propozycję pracy od złego bankiera – godzi się dostarczać dziwnej, perwersyjnej rozrywki bywalcom nocnego klubu. Odbywają się tam osobliwe przedstawienia, których aktorki prezentują obficie ociekające krwią sztuczki, czyli sztyletowanie, odcinanie nożem od twarzy warstwy skóry... Ale spokojnie, to nie dzieje się naprawdę.