Film zaczyna się niemal sielankowo. Para 30-latków wsiada w Barcelonie do taksówki, jest szczęśliwa, choć lekko podenerwowana. Trudno się dziwić, lecą oni do Miami, więc po raz ostatni sprawdzają, czy mają wszystkie dokumenty. Ona dzwoni na pożegnanie do rodziców, zapewniając, że za rok na pewno przyjadą do nich w odwiedziny. Nie wybierają się bowiem na wycieczkę, chcą w Stanach urządzić się od nowa.
Podróż przebiega bez zakłóceń, niepokój jednak narasta na nowojorskim lotnisku w kolejce do sprawdzenia dokumentów. Niby wszystko mają w porządku, Elena wygrała wizę w loterii ogłaszanej przez amerykańskie władze, Diego zdobył swoją całkowicie legalnie w Hiszpanii, choć jest Wenezuelczykiem. Gdy wreszcie podchodzą do stanowisk, gdy zostaną pobrane odciski ich palców, czar pryska. Choć nikt nie kwestionuje legalności ich dokumentów, zostają skierowani do specjalnego pomieszczenia.
Urzędnik imigracyjny pyta o seks
Nie są tam sami, czekają też inni. Jak długo? Nie wiadomo, nie wolno o nic pytać, nie wolno używać telefonu komórkowego, napić się wody, pójść do toalety czy wziąć lekarstwa z podręcznego plecaka, bo Elena, jak się okazuje, zmaga się z cukrzycą. Sytuacja początkowo wydaje się groteskowa, ale z każdym kwadransem staje się coraz bardziej groźna. Elena i Diego zostali wrzuceni w machinę biurokratyczną jak u Franza Kafki.
Lepiej o nic nie pytać, bo będziemy mieli przesrane – uważa Diego. Jako obywatel pogrążonej w kryzysie, wręcz znajdującej się na skraju rozpadu Wenezueli, skąd do Stanów płyną tysiące imigrantów, jest w zdecydowanie gorszym położeniu od swojej partnerki. Elena jako obywatelka należącej do Unii Europejskiej Hiszpanii teoretycznie nie powinna się niczego obawiać.