Ktoś napisał, że lata sześćdziesiąte należały do Zbigniewa Cybulskiego, siedemdziesiąte do Olbrychskiego, a osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte do Lindy. Dziś aktor kończy siedemdziesiątkę, nie znosi ścianek i rozgłosu, oddaje się różnym pasjom pozafilmowym, ale wciąż każde jego pojawienie się na ekranie elektryzuje.
Kiedyś — niespokojny, zbuntowany wobec otaczającej go rzeczywistości, nie potrafiący znaleźć dla siebie miejsca w świecie pełnym fałszu i zakłamania — był idolem generacji „Solidarności”. Potem zniesmaczony polityką, z coraz większym dystansem do siebie i wszystkiego, co dzieje się wokół, nie dający się zwariować ani omamić — stał się bohaterem następnej generacji.
Nigdy nie opowiadał w wywiadach, że chciał być aktorem od dziecka, że nie potrafi istnieć bez tego zawodu, że aktorstwo to jego sposób na życie. Odwrotnie. Zawsze powtarzał, że nieustanne przeglądanie się w oczach innych nie jest męskie, że gdyby miał pić wódkę na zapleczu teatru czekając na telefon od producenta, to raczej wolałby sprzedawać na bazarze rajstopy, że aktorstwo staje się zabawne dopiero wówczas, gdy człowiek może stawiać własne warunki, decydować o swoim losie.
Kiedyś założył sobie, że zrezygnuje z aktorstwa, jeśli nie uda mu się wyjść z cienia przed 28 rokiem życia. Zdążył w ostatniej chwili. Na przełomie lat 70. i 80. zagrał w „Człowieku z żelaza” Andrzeja Wajdy, „Przypadku” Kieślowskiego, w „Matce Królów” Janusza Zaorskiego, , a przede wszystkim w „Gorączce” i „Kobiecie samotnej” Agnieszki Holland. Kilka z tych filmów leżało w stanie wojennym na półkach, ale przecież na różnego rodzaju pokazach, bez akceptacji cenzury, obejrzało je „pół Polski”.
Po przełomie nie angażował się w politykę. Ona zresztą nigdy go nie wciągnęła. Za komunizmu nie podpisywał petycji, za Solidarności nie kandydował do Sejmu, w stanie wojennym nie grywał po kościołach. Swój bunt wobec reżimu wyrażał w rolach. Po 1989 roku uznał, że jest z tego zwolniony. A jednak okazało się, że znów idzie pod prąd. Miał w sobie sprzeciw wobec pokolenia biznesmenów w białych skarpetkach, wobec drapieżności i dążenia do sukcesu za wszelką cenę. Zamienił się w rodzimego gangstera, podrywacza, wreszcie ubeka z filmów Lengrena, Bromskiego, Pasikowskiego. Ale we wszystkich tych rolach miał własną hierarchię wartości. Jego bohaterowie cenili lojalność, wierność, nie cierpieli zdrady. W „Psach” Władysława Pasikowskiego jako Franc Maurer do dziewczyny, która przespała się z jego przyjacielem mówił tylko tyle: „Nie chce mi się z tobą gadać”. To powiedzenie weszło do potocznego języka. A poza tym Linda krył w sobie tęsknotę za miłością. W ostatnich filmach Macieja Ślesickiego „Tato” i „Sara” pokazał nową twarz — twardziel zamienił się w człowieka pełnego wewnętrznego ciepła. Krytycy pisali o „nowym Lindzie”, ale w gruncie rzeczy Linda był ciągle taki sam — niezależny, idący pod prąd, nie należący do nikogo, „samoswój”.