Dziewięciu Polaków na dziesięciu fotografuje. Do wyboru – telefonem komórkowym, cyfrówką, klasycznym aparatem na film, własnoręcznie wykonaną kamerą otworkową. To chyba główna przyczyna, że nie darzymy fotografii szacunkiem. Chodzi mi o uznanie przełożone na finansowy ekwiwalent. Nie kupujemy odbitek – bo po co?
Paradoksalnie, artystyczna pozycja fotografii rośnie niemal z roku na rok. Spójrzmy na fotograficzny pejzaż obecnie ukształtowany w Polsce.
W ostatniej dekadzie dorobiliśmy się pięciu poważnych przeglądowych imprez fotograficznych, od poznańskiego biennale zaczynając (najstarsze w Polsce, organizowane od 1998 r.) poprzez krakowski miesiąc fotografii, festiwal warszawski, łódzki, bielsko-bialski. Coraz częściej są to przedsięwzięcia międzynarodowe.
Nie podejmuję się zliczyć corocznie ogłaszanych konkursów fotograficznych – idą w dziesiątki. W tym zakresie amplituda waha się od zawodów amatorskich – studenckich, dzielnicowych czy sponsorowanych przez firmy zainteresowane autolansem – po konfrontacje zawodowych fotoreporterów (m. in. „Rzeczpospolita” ma na koncie już trzy edycje konkursu BZ WBK Press Foto). Pomiędzy tymi skrajnościami plasują się konkursy tematyczne na prawie profesjonalnym poziomie, z których niekiedy wyłaniają się interesujące postaci (np. niezależna organizacja Pociąg do Sztuki rzuciła hasło „Utracone”, prezentując efekty fotograficznych zmagań na stacji Wilanowska).
Ukonstytuowało się też kilka galerii wyspecjalizowanych w fotomedium: w Krakowie działa przeniesiona z Wrocławia Foto-Medium-Art, w Łodzi – FF, w Bielsku – B&B. W stolicy pewnej pozycji dorobiły się Yours, Luksfera, Green. Tradycyjnie działa też Stara ZPAF i Obok, również pod auspicjami związkowymi.