Przywykliśmy dzielić historię hollywoodzkiej animacji na erę przed Shrekiem i po nim. Kiedyś królowały cukierkowe musicale, w których pląsały księżniczki w typie Barbie. A dzielni rycerze imponowali urodą Kena. Wraz z bulwiastym ogrem ten świat został wywrócony do góry nogami. Do bajek wdarła się ironia, czarny humor, cytaty z klasyki kina. Podczas ich oglądania przydaje się popkulturowa erudycja.
Tak jak w przypadku "Kung Fu Pandy". Bajka inspirowana jest filmami z Bruce'em Lee i innymi gwiazdami sztuk walki. Z ogranych motywów tworzy pastiszowy miszmasz.
Akcja rozgrywa się w scenerii starożytnych Chin, ale tytułowa panda nie ma nic wspólnego z azjatyckim wojownikiem. Pod pewnymi względami przypomina komediowego antybohatera w typie Shreka. Też jest outsiderem, lubi leniuchować i dobrze zjeść. Jednak na tym podobieństwa się kończą. Miś Po nie ma buntowniczości ogra ani jego zadziorności. Bliżej mu do mentalności amerykańskiego nastolatka zapatrzonego w swoich idoli.
Niedźwiadek wiedzie nudny żywot kelnera w restauracji z kluskami. Ojciec liczy, że przejmie wkrótce rodzinny interes. Tyle że Po chciałby zostać mistrzem kung-fu – tak jak Małpa, Tygrysica, Modliszka, Żmija i Żuraw. Jego marzenie spełni się w przewrotny sposób. Przypadkowo zostanie pasowany na Smoczego Wojownika i żeby potwierdzić swoją wartość, a także obronić okolicę przed złym lampartem, będzie musiał przejść trening pod okiem surowego mistrza Shifu.
Tu tkwi źródło komizmu filmu. Nieporadny obżartuch co chwila się wywraca, o coś uderza lub dostaje lanie. Reżyserzy John Stevenson i Mark Osborne starają się, by każda walka zawierała dowcipną puentę. Ale bajka nie jest wyrafinowaną parodią, do których przyzwyczaił nas DreamWorks. To slapstikowe kino akcji zatopione w kulturze Wschodu.