Ruchliwa ulica w Sao Paolo. Dwaj mężczyźni wpadają na siebie przypadkiem. Są zachwyceni spotkaniem, bo dawno się nie widzieli. Ale ilekroć próbują coś powiedzieć, dzwoni komórka. Jednego albo drugiego. Wreszcie któryś z nich ma pomysł: wybiera numer człowieka stojącego obok. Zaczynają swobodnie rozmawiać. Kamera unosi się, pokazuje szerokie arterie metropolii, po których pędzą samochody i uwijają się przechodnie. Stechnicyzowany, anonimowy, samotny tłum.
Taki jest dzisiejszy świat. Ten dwuminutowy filmik Manoela de Oliveiry otwierał tegoroczny festiwal wenecki. Sędziwy reżyser, który w tym roku skończy 100 lat (!), przestrzega przed nowoczesną techniką, która miała zbliżać, a coraz częściej oddala ludzi od siebie. Czy ludzi może zbliżyć kino?
Program tegorocznego festiwalu weneckiego jest bardzo odważny. Dyrektor Marco Müller przestał się kłaniać Hollywoodowi. Postawił na filmy świeże, zaskakujące zarówno formą, jak i treścią. W oficjalnej selekcji znalazło się aż dziesięć debiutów. O Złotego Lwa będą walczyć m.in. nowe filmy Darrena Aronofsky'ego, Kathryn Bigelow, Jonathana Demme'a czy znakomitego scenarzysty obrazów Inarritu – Guillermo Arriagi, ale ton konkursowi mają nadawać twórcy nieznani.
– Od jakiegoś czasu kino oferuje widzom niebywałą technikę i efekty specjalne, ale coraz częściej ich nudzi i frustruje – twierdzi Müller. – Nie stymuluje ich wyobraźni, nie dostarcza iluzji, jakie oferowało kiedyś.
Nazwiska reżyserów połowy konkursowych filmów brzmią obco nawet dla wyrobionej publiczności. Müller chce odkrywać nowych mistrzów. Z dumą poleca kino afrykańskie, obiecując, że wydarzeniami staną się projekcje filmów Etiopczyka Haile Gerimy i Algielczyka Ta-riqa Teguii.