James Marsh przedstawia to w konwencji hitchcockowskiego thrillera. Śledzimy przygotowania Petita i współpracowników do akcji, jej pełen napięcia przebieg, gdy grupa szalonych śmiałków niepostrzeżenie wślizguje się do budynku i w tajemnicy transportuje na szczyt wież tony sprzętu potrzebnego do wykonania numeru! Jest też miejsce na humor, gdy bohaterowie opisują, jak udało im się przechytrzyć strażników, a Petit opowiada o grze w kotka i myszkę z policją.
„Człowiek na linie” jest zarazem opowieścią nostalgiczną, podszytą liryzmem. Petit i przyjaciele, wracając pamięcią do 1974 roku, przypominają sobie własną młodość i brawurę, która pchała ich do sprzeciwiania się społecznym konwenansom, sztywnym regułom.
Mnie jednak zachwyciło w tym filmie coś innego, co udało się osiągnąć Marshowi przy okazji rekonstruowania wyczynu Petita.
Dziś nowojorskie WTC jest symbolem tragedii i żałoby po kilku tysiącach ofiar terrorystycznego zamachu. „Człowiek na linie”, zabierając widzów w przeszłość, wpisuje wieże w inny kontekst.
Petit – podobnie jak terroryści – dokonał przestępstwa. Mówi o sobie do kamery, że ma „umysł kryminalisty”, który każe mu się nieustannie buntować przeciw narzuconym normom. A jeden z jego przyjaciół przyznaje: „To, co zrobiliśmy, było nielegalne, ale nie było niemoralne i podłe”. Sensem działania Petita i przyjaciół nie było bowiem łamanie prawa, ale zamiana wież w scenę, na której rozegrał się artystyczny spektakl.