Ostatnio powstaje też TVN-owski cykl "Prawdziwe historie". Emitowane były m.in. opowieści o porwaniu Krzysztofa Olewnika ("Krzysztof"), o tragicznej wyprawie w góry uczniów tyskiego liceum ("Cisza") czy katastrofie w kopalni Halemba ("Laura").
To interesujące propozycje telewizyjne, nie mają jednak siły kina artystycznego. Są raczej rekonstrukcją wydarzeń. Dokładną i rzetelną, ale daleką od tego, czego oczekujemy od kina z ambicjami.
"Lincz" powiela tę formułę. Przypomina solidny reportaż, którego autor chce naświetlić przebieg konfliktu. Ale w chęci oddania całej prawdy Krzysztof Łukaszewicz wpada w pułapkę.
Film zaczyna przypominać telewizyjne programy "997" czy "Detektywi" połączone ze "Sprawą do reportera". Jednocześnie wszystko tu czarno-białe. Grany przez Wiesława Komasę terroryzujący wieś Zaranek jest wcielonym złem. Bezdusznym psychopatą. Z zimną krwią zabiera starej babci emeryturę, rozbija butelkę na głowie kobiety. Nie wiemy jednak, skąd się wziął. Kim był? Co czuje? Gdzie mieszka i jak żyje? Jest znikąd.
Niewiele więcej mamy informacji o jego zabójcach – braciach Gradach. Czym dla nich, zwyczajnych ludzi, jest zbrodnia, jaką popełnili? Czego nie mogą znieść: perturbacji w życiu, sądu, więzienia czy wyrzutów sumienia? Przecież tragizm ich sytuacji nie polega wyłącznie na tym, że prawo uznaje ich czyn za przekroczenie obrony koniecznej.
Po festiwalu w Koszalinie, gdzie "Lincz" zdobył Wielkiego Jantara, krytycy porównywali film Łukaszewicza do "Długu" Krzysztofa Krauzego.