Pierwsza część ostatniego odcinka sagi była najsłabszym filmem cyklu. Harry Potter, po opuszczeniu Hogwartu, pałętał się zdezorientowany po magicznym uniwersum, szukając horkruksów – zaklętych w przedmiotach cząstek duszy lorda Voldemorta. Jakby reżyser David Yates i scenarzysta Steve Kloves zapomnieli, że najlepiej wypada na ekranie, gdy poświęca się dla innych (lub gra w quidditcha), a nie bawi się w następcę Sherlocka Holmesa.
Tym razem też nie obyło się bez poszukiwań. Ale gdy wreszcie akcja wraca do Hogwartu atakowanego przez hordy magów pod wodzą lorda Voldemorta, Yates i Kloves zgrabnie splatają wątki bohaterów (m. in. Severusa Snape'a i rodziców Harry'ego) z epicką batalistyką.
Ostatnia część to w wymiarze fabularnym przede wszystkim opowieść o sensie ofiary i płynnej granicy między dobrem a złem. Biografie Voldemorta i Harry'ego okazują się ze sobą silnie splecione – do tego stopnia, że życie Pottera i Sami Wiecie Kogo można potraktować jak dwa oblicza jednego losu. Z tą różnicą, że Harry umie opanować tkwiące w nim destrukcyjne moce, a Voldemort pozwolił im sobą zawładnąć.
Psychologiczna warstwa „Harry'ego Pottera..." została przez twórców ładnie wydobyta, ale nie oszukujmy się, filmowe przygody czarodzieja z Hogwartu to nie jest gęsty, freudowski dramat, tylko baśniowe kino akcji. I pod tym względem ostatni odcinek sagi sprawdza się najlepiej. Spece od komputerowej animacji wykonali robotę perfekcyjnie. Trolle i smoki wyglądają na ekranie jak żywe. A wzbijanie się do lotu białej bestii uwięzionej w podziemiach banku Gringotta po prostu zapiera dech. Dla takich scen stworzono format 3D.